czwartek, 31 grudnia 2015

To już jest koniec.


Wraz z końcem roku 2015 dobiegła też końca nasza „droga mleczna”. Karmiłam Anię piersią przez 16 miesięcy i była to przygoda różnobarwna, podczas której stoczyłam nie jedną bitwę i nie jedno zebrałam doświadczenie. I choć teraz, z perspektywy czasu wszystko wydaje mi się całkowicie naturalne, to jednak przekopanie szufladek pamięci, przypomina, że bywało różnie…
Uzbrojona w wiedzę (mądre książki, szkoła rodzenia), z solidną determinacją za pazuchą, z obawami i strasznymi opowieściami z tyłu głowy oraz niezastąpionym mężem u mego boku, wyruszyłam w drogę, zaczynając oczywiście na łóżku szpitalnym. Niestrudzenie zamęczałam każdą położną i pielęgniarkę z oddziału noworodkowego, pytając o prawidłowe przystawianie i niepokojąco ekspresowe tempo jedzenia mojej pociechy (dwa pociągnięcia i kima!). Wyposażona w dodatkowe punkty doświadczenia i wiedzy (np. jak się smyra w piętkę to dzidziuś nie zasypia, tylko ssie), z rycerzem u mego boku, dzielnie opuściłam szpital, zupełnie nie dostrzegając, że za rogiem czają się już kolejne Potwory Laktacyjne, z którymi przyjdzie mi się zmierzyć. Najszybciej i najbardziej zaskoczył mnie Nawał Pokarmu, bo choć czytałam i słyszałam, to dopiero na własnej skórze (czy raczej piersi) mogłam się przekonać o jego mocy. Kilkudniowe zmagania z tymże przeciwnikiem zakończyłam sukcesem, z nieocenionymi wskazówkami strategicznymi doradcy laktacyjnej oraz wsparciem męża i orężem schładzanych i podgrzewanych na zmianę okładów.
Tarczą ignorancji sprawnie odbijałam dziwaczne sugestie jakoby dziecko przy piersi spać nie mogło, a potem, nie bez trudu walczyłam jeszcze wielokrotnie z mitologicznymi stworami typu „nie jedz tego i owego, bo zaszkodzisz dziecku”. Mimo ekwipunku pełnego gadżetów laktacyjnych, okazałam się słabo przygotowana do radzenia sobie z… własnymi piersiami! Zanim jednak weszłam na średniozaawansowany poziom panowania nad tryskającym i wylewającym się mlekiem, poplamione bluzki i wkładki laktacyjne odeszły w niepamięć.

Najbardziej wyczerpujące fizycznie bitwy stoczyłam dwukrotnie z Zapaleniem Piersi, które każdorazowo powalało mnie stanem wysokiej gorączki. Zmęczenie i Nieprzespane Noce, okazały się w tym wszystkim zaskakująco łagodnymi przeciwnikami i nie zszargały mną tak, jak to sobie wyobrażałam. Niespodziewanie zaś trudną i wyczerpującą okazała się walka na linii instynkt – autorytet lekarski, kiedy to przyszło mi się zmierzyć z rzuconą mi pod nogi kłodą z napisem „karmienie dziecka powyżej 10 miesiąca jest niefizjologiczne”. To zdanie wypowiedziane przez pediatrę, poważnie osłabiło moje morale, ale i tym razem niezawodna doradca laktacyjna, mąż i dzielne matczyne serce, rozprawiły się z przeszkodą, robiąc swoje, a przy okazji zmieniając pediatrę.
Nie samą walką jednak usłana była ta droga! Jak w każdej podróży najpiękniejsze były widoki, których na próżno opisywać! Były też nie mniej piękne efekty dźwiękowe, czyli pomruki, „ciamkanie”, przejmujące westchnienia i inne „mniam, mniam” dające wyraz, jak mniemam, niebywałej rozkoszy podniebienia.
W podróży owej, nie zabrakło atrakcji takich jak karmienie na ławce w parku, w samolocie, nad jeziorem, na plaży i gdzie akurat dusza zapragnie oraz zajęć fakultatywnych z zakresu różnych pozycji karmienia z uwzględnieniem aktualnych preferencji głównego konsumenta. Było, więc trochę trudno, zaskakująco, pięknie, ciekawie i zabawnie, ale nade wszystko, przez większą część tego okresu było całkiem… naturalnie!
P.S. Spodziewałam się, że pierwsza przespana noc po 16 miesiącach będzie wielkim wydarzeniem, tymczasem na razie budzę się w porze karmienia i nie mogę zasnąć!

czwartek, 24 grudnia 2015

Idą Święta

Myślałam, że Anię zachwyci choinka, ale okazało się, że najlepsze jest wysypywanie ozdób z pudełka oraz wkładanie sobie torebek ozdobnych na głowę.
Ponieważ Ania wciąż się zmienia, a jej doświadczanie Świąt, co roku jest zupełnie inne, my również dzięki niej, przeżywamy je i odkrywamy inaczej niż kiedyś. Jednak to, co osobiście w Świętach Bożego Narodzenia lubię najbardziej, to POWTARZALNOŚĆ. Czekam i delektuję się tymi samymi potrawami wigilijnymi, cieszę się, że na choince w domu moich rodziców, znów zobaczę te same, może nie modne, ale pełne sentymentów ozdoby choinkowe… Próbuję poczuć podekscytowanie, jakie towarzyszy mojemu siostrzeńcowi, który zgodnie z tradycją, jako najmłodszy w rodzinie, będzie rozdawał prezenty spod choinki (tym razem być może z pomocą Ani). Jak co roku z przyjemnością słucham kolęd i jak zawsze jest mi wstyd, że wciąż pamiętam tylko pierwsze zwrotki…

To jeszcze nie czas by opowiedzieć Ani, dlaczego na stole ustawiamy jedno nakrycie więcej. Jeszcze nie pora na wspólne odliczanie ilości wigilijnych potraw i zdradzanie sekretów ich przyrządzania. Ja jednak już dziś cieszę się, że krok po kroczku, przekazywać będziemy Ani świąteczne tradycje, że dzięki jej obecności, spada na nas, jakże wdzięczna odpowiedzialność snucia dalej, dawno temu już zapoczątkowanej opowieści… Z pokolenia na pokolenie, przekazywanej wielkiej tajemnicy Bożego Narodzenia, cudownych zwyczajów i rodzinnych tradycji…
W tym roku cieszymy się razem zapachem jodły, pomarańczy, goździków i widokiem światełek na choince. Dla Ani będzie to czas wyjątkowy, bo obfitujący w spotkania z kochanymi kuzynami, ciociami, dziadkami i przede wszystkim z niecodzienną, całodobową obecnością tatusia w domu, a więc ogromem radości. 
Póki, co, już dziś, przyrzekam sobie, aby z odpowiednią starannością przekazywać Ani to, co mnie przekazała moja mama, jej opowiedziała moja babcia, a babci moja prababcia… Niezmiennie, z poszanowaniem snutej od lat OPOWIEŚCI.

piątek, 27 listopada 2015

Oto Miś



Gdzie on się uchował?! Ze zdziwieniem pyta mnie koleżanka na widok żółtego pluszaka ze zdjęcia obok. Jestem równie zaskoczona, ale bynajmniej nie obecnością miśka, a zdziwieniem malującym się na twarzy koleżanki. Wszak jestem chyba wzorcowym przedstawicielem beznadziejnie sentymentalnych typów, wywodzącym się w dodatku z domu, w którym wszystko się zbierało, przechowywało, podawało dalej. Skoro, więc moja córka chodzi w sweterku, który ja nosiłam będąc w jej wieku, a na jej półce z książkami stoją i te, z mojego dzieciństwa, tym bardziej przechowywanie najważniejszego misia wydaje się rzeczą, co najmniej naturalną.


Miś, o wdzięcznym imieniu Żółtek, został przywieziony w czasach „pustych półek” aż z NRD. Przechowywany był w worku, czasowo gdzieś w piwnicy, Przekładany z miejsca na miejsce, upychany tu i tam, przetrwał falę przeprowadzek oraz tzw. „wielkich porządków”, podczas których pod nóż szły stare bilety z festiwali filmowych, a nawet żenujące zapiski z okresu szkoły podstawowej.
„Proszę Państwa, oto miś!” Chciałoby się rzec słowami Brzechwy i głosem Piotra Frączewskiego.
Daleko mu wprawdzie do „oldschoolowych” pluszaków, stylizowanych na stare misie, koniecznie w „starych” wełnianych sweterkach. Ten oto miś jest stary naprawdę! Wata mu się pozbijała w środku, nos lekko przekrzywił, a futerko już tylko kolorem przypomina mięciutką kaczuszkę.
To miś, który nie mówi, gdy nacisnąć mu brzuszek, ale opowiada historię o tym, że mama była kiedyś dzieckiem…
Proszę Państwa, oto miś, którego nie można kupić.


wtorek, 17 listopada 2015

Zaduma nad dumą



Jak każdego dnia szykujemy się do wieczornej kąpieli. Jest w tym element radosnego wyczekiwania i seria rytuałów, jak samodzielne zanoszenie przez Anię ręcznika do łazienki czy przygotowanie lampki nocnej. Bardzo lubię ten moment i nie ukrywam, że w dużej mierze wynika to z wyczekiwanej przeze mnie chwili wytchnienia, gdyż Ania w wannie wymaga jedynie niezaangażowanej obserwacji i zwyczajnego towarzyszenia. Zanim jednak Mały Pływak zanurzy się w wodzie, z wielkim zapałem ciągnie za końce skarpetek, przeciska koszulkę przez głowę i z około 50 procentowym powodzeniem rozpina sobie pieluchę. Nie wiem czy to jakieś szaleństwo, ale naprawdę uwielbiam na to patrzeć! Czuję wprawdzie lekki powiem przerażenia, wlatujący mi do głowy w postaci zdania „gdzie mój malutki dzidziuś?”, ale zaraz potem przychodzi fala dumy, ochlapująca mi twarz równie dumnym uśmiechem.
Dziś, kiedy Ania z własnej inicjatywy zawraca z ręcznikiem, żeby zabrać jeszcze pieluchę, a duma rozpiera mi klatkę piersiową, przypominam sobie o pojęciu „naches”, które oznacza bezinteresowną radość lub dumę rodziców z osiągnięć dzieci[1]
Choć pochylam się mocno, wytrzeszczam ślepia, wspinając się na wyżyny autorefleksji i osobistego wglądu, to nie wiem, doprawdy nie wiem, czy ta moja duma to jest to piękne, choć niewystępujące w językach anglosaskich pojęcie „naches”. Wiem natomiast, że chcę się podzielić tą radością i dumą. I chcę też napisać, że kiedy Ania po wtuleniu twarzy w ramię tatusia, zaraz potem szybciutko i mnie obdarza tymże czułym gestem, to jestem dumna z tego wyrazu miłości i rodzącego się poczucia sprawiedliwości w jej obdarowywaniu. Jestem dumna z Ani, jako kogo? (parafrazując pytanie Jacka Santorskiego). Hmmmm… jestem dumna z niej, jako osoby, którą jest i staje się. Jestem dumna jako matka i wzruszona tą dumą, która bez Ani przenigdy nie stałaby się moim udziałem. 



[1] Więcej na ten temat w felietonie Jacka Santorskiego: http://fathers.pl/radosc-rodzica-duma-mentora/

piątek, 30 października 2015

Jesienna medytacja


Jesień, jak co roku nieuchronnie zmierza ku zimie. Cudownie jednak i niespiesznie rozpieszcza nas jeszcze promieniami jesiennego słońca, zachwycając wszystkimi odcieniami złocistej żółtości. W każdym kącie naszego domu kryją się, nieco już przyschnięte kasztany i żołędzie, a my niestrudzenie wciąż, z każdego spaceru przynosimy kolejne skarby jesieni. 
Z ostatniego spaceru przynoszę w głowie taki skarb: na alejce parkowej stoi matka, z małym, zapewne „przedszkolakowym” plecaczkiem na ramieniu. Wzrok ma zwrócony w stronę swej latorośli. Mój wzrok też wędruje w tamtym kierunku, a moim oczom ukazuje się pokaźna sterta liści, w której to, po pas zakopany, siedzi mały chłopiec. Niczym niewzruszony, wpatruje się przed siebie, choć chyba na nic tak naprawdę nie patrzy. Nic nie zakłóca jego kontemplacji. Z lekką obawą zerkam na matkę chłopca, wyczekuję nerwowego i często słyszanego w parku: „no chodź już wreszcie!” albo „dopiero prałam te spodnie, wstawaj natychmiast!”. Nic takiego się nie wydarza. Jest tylko cierpliwe wyczekiwanie, niewzruszony spokój i oczekiwanie….
Zabieram ten obraz ze sobą. Ponoszę go trochę w głowie, niespiesznie, w tę złotą, polską jesień. Pokontempluję go trochę, zwłaszcza pierwszego dnia listopada...

czwartek, 15 października 2015

Wszystko się kojarzy!

Zaprzyjaźniona blogerka zauważyła niegdyś, całkiem chyba słusznie, iż temat seksu może zapewnić dodatkowy rozgłos. „Stópka za stópką” to jednak blog macierzyński, a oczywistego związku między seksem i posiadaniem dzieci nikomu chyba tłumaczyć nie trzeba. Nie będzie, więc o seksie, ale o tym, co się, komu kojarzy, ale od początku…
Od paru dni siedzę z moją rozkoszną i (dosłownie!) smarkatą pociechą w domu. Sam katar nie jest wprawdzie w stanie powstrzymać nas przed wyjściem, ale już w pakiecie ze stanem zapalnym uszu i „śniegodeszczem” tańcującym w rytm przejmującego wiatru, a i owszem, czyni z nas prawdziwe domatorki!
Mniej więcej w 5 godzinie macierzyńskiej dniówki zabawki, jak zwykle, okazują się co najmniej mało przydatne. Na szczęście Ania jest wielką amatorką prac porządkowych, przy czym rozładowywanie zmywarki jest zdecydowanie na pierwszym miejscu w rankingu domowych atrakcji. Pnąc się na paluszkach, z otwartą buzią i ogromnym zaangażowaniem naciska również przycisk „start” na pralce, a do zamiatania podłogi zagania mamusię, co najmniej dwa razy dziennie. 
Nic jednak, absolutnie nic nie może się równać z atrakcjami jakie czają się na każdym niemal rogu, ogromnego świata, który czeka na zewnątrz… A trzeba przy tym zaznaczyć, że Ania jest przykładem dziecka typowo i bezkompromisowo podwórkowego, a może należało by rzec „dworskiego”, gdyż na naszej ziemi zagłębiowskiej, wychodzi się właśnie na dwór ;)

I właśnie z dworem mojej córce kojarzy się niemal wszystko! Oglądamy na ten przykład spokojnie książeczkę o morzu, a tu bach, ilustracja z wiaderkiem i łopatką i moja Ania już tupta do drzwi. Ściągam ją z powrotem, mówię coś o kwiatuszkach na jej koszulce, a ona już pod drzwiami, wszak kwiatki rosną na działce. Piesek-w parku, rowerek-w parku, ptaszki-na drzewach, wiadomo, przecież nie w naszej łazience!
Chwilowo popadam więc w lekką paranoję, próbując uniknąć owych dworskich skojarzeń boleśnie gryzę się w język, bo tak naprawdę, zupełnie będąc szczerym, samą mnie już ciągnie na zewnątrz, poza cztery ściany. Krew z mojej krwi, zatem rozumiem Aniną tęsknotę za wyjściem z domu.
Jednakowoż nie będziemy się mazgaić, przyklejając tęsknie nos do okna…
Zamiast tego odkrywamy świat domowy. Ania bardzo zgrabnie dryluje śliwki, podejmuje próbę smarowania chleba masłem oraz bacznie, bez ukrywanej fascynacji, śledzi proces powstawania jajecznicy i chyba wreszcie pojmuje czym różni się to jajo ugotowane od surowego.
Mówiąc krótko dom kojarzy nam się… coraz lepiej!
P.S.
Może jednak słowo „seks” padło wystarczająco wiele razy w pierwszym akapicie i mój post osiągnie niespotykaną dotąd poczytalność?!

sobota, 10 października 2015

Czapka niewidka


Stopa za stopą pniemy się na Skrzyczne. Małe stópki zwisają po bokach nosidła, a ich właścicielka smacznie śpi kołysana w rytm kroków taty. Nie podziwia aktualnie widoków, a już zupełnie nie zdaje sobie sprawy z wysokości, na jaką się pniemy. W jej malutkim umyśle zapewne nie mieści się jeszcze pojęcie gór, a fakt zdobywania najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego absolutnie nie robi na niej wrażenia. Po co więc ją tam zabieramy? Po co ta wycieczka na szczyt zaliczany do Korony Gór Polski, skoro, jak wielu twierdzi „i tak nic z tego nie będzie pamiętała”?

Reinhold Messner pytany o to, dlaczego chodzi po górach, odpowiedział krótko: „Bo są.” My też z tegoż właśnie powodu tam się pchamy. Rodzicielstwo przywdziało nam wprawdzie na jakiś czas czapkę niewidkę, w którą odziani spacerowaliśmy po parkach, placach zabaw i innych „nizinnych” atrakcjach, ale to tylko czapka, można ją zdjąć! Góry to nasza pasja. Tak lubimy spędzać czas. To jedna z rzeczy, które nas połączyły. Tak było zanim pojawiła się Ania i tak jest nadal. 
Dlatego właśnie chodzimy z Anią w góry. Chodzimy teraz inaczej, inne stawiamy cele, ale nie ma w tym tęsknoty za „starym stanem rzeczy”. Jest tylko jeden warunek bezwzględny: naszej Ani musi się to podobać!
Skąd wiemy, że się jej podoba? Uśmiech od ucha do ucha, mówi nam wszystko, ale kiedy Ania jeszcze w piżamie ciągnie nosidło górskie do drzwi, z wielką determinacją powtarzając „brum, brum”, nie mamy już ani cienia wątpliwości.
P.S. W ten weekend pogoda wspaniała na wędrówkę górską, zimno, świeci słońce, dobra widoczność. Kiedyś bylibyśmy już w górach. Ania ma wirusowe zapalenie ucha i gardła. Jesteśmy w domu i… jest nam razem jak zwykle bardzo dobrze!





środa, 23 września 2015

Powtórzyć pierwszy raz


„Rozmnażanie to coś w rodzaju zastrzyków przypominających, które mają za zadanie podtrzymanie chęci do życia.” Kiedy będąc jeszcze w ciąży czytałam te słowa przywołane przez Małgorzatę Łukowiak w książce „Projekt matka”, poczułam lekki sprzeciw i oburzenie. Zastrzyk? Dla mnie? Dla tej, która celebruje pierwsze promienie wiosennego słońca, herbatę z termosu na szczycie góry i prawie mdleje z rozkoszy stawiając na trawie bosą stopę? Mimo bogatej wyobraźni nie mogłam sobie zwizualizować chęci do życia aplikowanej w strzykawce, a już zupełnie powiązanie tegoż faktu z narodzinami Ani.
Zastrzyk jednak dostałam, w cztery litery, pierwszy raz w życiu, z powodu konfliktu serologicznego. Było to ponad rok temu. Rok, podczas którego Ania doświadczała pierwszych promieni słońca, pierwszego mrozu, wiatru we włosach, kropli deszczu na głowie i rosy na stopach.

Chociaż lato najwyraźniej wymyka się cyferkom kalendarza, a ciepłe słońce pozwala odłożyć w czasie inaugurację jesiennych płaszczy, to jednak dziś właśnie, wybija pierwszy dzień jesieni. To już druga jesień w życiu Ani, ale dopiero w tym roku będzie miała niewątpliwą przyjemność zrobienia radosnego „szur, szur” w opadłych liściach, czego i ja nie zamierzam sobie odmawiać!

Nie bez smutku żegnamy dziś wakacyjne pobyty na wsi, bezwstydne obżarstwo wszystkimi możliwymi owocami lata, drzemki pod chmurką, długie dni i brudne stopy.


Dla Ani było to pierwsze lato w życiu, ale już teraz wiemy, ze każda pora roku, każdy kolejny rok, będzie miał w sobie coś pierwszego i my z tego pierwszego razu, za każdym razem, będziemy mogli uszczknąć odrobinę radości dla siebie.
Z niecierpliwością witamy, więc jesień, mając z tyłu głowy drugą część przywołanego na wstępie cytatu:
 „Dziecko pozwala nam raz jeszcze zaliczyć entuzjazm, który kiedyś odczuwaliśmy na myśl o… no, o wszystkim”

niedziela, 30 sierpnia 2015

(Nie)góra


I znów jedziemy w góry, chciałoby się rzec, że wracamy do gry. Tym razem jednak górskie wyzwania i osobiste ambicje zostawiamy w domu. Do plecaka wrzucamy więcej uważności, spokoju i termos pełen gorącej otwartości na to, co będzie. Zamiast wyjazdu o świcie, wyruszamy zgodnie z harmonogramem drzemek naszej Ani, a stały ekwipunek wzbogacają takie nowości jak zapas pieluch, trzecie nakrycie głowy i nosidło w miejsce drugiego plecaka.
Niespiesznie, kontemplując kamyki, patyki i ćwierkanie ptaków, pniemy się w górę. Robimy przerwę na klasyczne jajo, które Ania po raz pierwszy samodzielnie „ostukuje” o kamień, a potem polujemy na jeżyny w ramach darmowego deseru. Kolejne przystanki: „kupa”-„cycuś”- „przegląd skarbów lasu”, przynoszą nam głęboki oddech w miejsce wysiłkowej zadyszki. 

Szyndzielnia to dla nas góra nie-góra, będąca ostatnio wyzwaniem, kiedy wjeżdżaliśmy na nią rowerami, a dla mnie ostatni raz, gdy gramoliłam się tam w 7 miesiącu ciąży. Poza tym bywaliśmy na tym popularnym szczycie raczej w przelocie, w drodze do… lub z… 
Tym razem nie chodziło o nas. Celem nie był kolejny szczyt życia ani mordercza wędrówka do szczytu możliwości. 
Tym razem celem było zarażanie pasją. Pomału, bez presji, stópka za stópką, nie za wszelką cenę, z pełną gotowością do odwrotu. Tak Ania zdobyła swoją najwyższą górę w życiu.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Hity pierwszego roku - lista osobista

Dziś mija rok od pamiętnej nocy, kiedy to małe stópki wkroczyły w nasze życie, aby na zawsze uczynić je zupełnie innym.  Sam poród najtrafniej opisują słowa Małgorzaty Łukowiak: "genialna, ekstremalna podróż do źródła – przez ból” ("Projekt matka. Niepowieść").
Pod wieloma względami był to rok „naj…”.. 
A oto moja lista osobista:
Najdziwniejsza rzecz jaką robiłam to wzrokowo – węchowa analiza kupy Małego Człowieka, zaś najzabawniejsze wydają mi się wszystkie sytuacje „okołokupowe”, jak na przykład widowiskowa eksplozja kupy noworodka czy też kupa na środku dywanu, najlepiej tuż przed wyjściem do lekarza.

Najbardziej nadużywane słowo w stosunku do Małego Człowieka: PRZYZWYCZAJENIE w formach wszelakich, od przyzwyczai się do noszenia, po „musisz ją przyzwyczaić do wózka”. To jednak temat na osobnego posta.
Najbardziej rozczarował mnie mój mózg, który przybrał formę bliższą budyniowi, co może jest i momentami słodkie, ale niezbyt zabawne.

Najwięcej wątpliwości miałam w związku z tematem szczepień, a odnalezienie się w gąszczu (a raczej bałaganie) informacyjnym wspominam jak wyjazd survivalowy. Niezależnie czy jest to obawa przed konsekwencjami choroby czy niepożądanym odczynem poszczepiennym, nic, absolutnie nic, ani nikt nie jest w stanie ukoić mojego lęku o zdrowie  dziecka.
Najmniej wątpliwości miałam tuląc, nosząc, służąc za materac.
Najtrudniejsze były momenty kolek i płaczu. Konfrontacja z bezsilnością i cierpieniem Maleńkiego Człowieka.
Najpiękniejszym doświadczeniem było i jest karmienie piersią.
Największym wyzwaniem okazało się ujarzmianie i oswajanie zwierza zwanego Macierzyństwem. O tym smoku więcej tutaj
Najlepszym lekiem na całe zło jest chichot naszej córki w duecie z jej tatą.  
Najgorzej wychodzi mi utrzymanie domu w jako takim porządku, ale pracuje nad tym, żeby uznać, iż jest to całkiem w porządku.
Najlepiej wychodzi mi przypalanie garów, o czym była mowa tutaj.
Najbardziej nietypowa dla mojej osoby czynność: śpiewanie! Nigdy nie lubiłam, nie chciałam i naprawdę nie potrafiłam śpiewać. Ponieważ jednak malutkie ciałko wtulone we mnie, cudownie się przy tym moim fałszowaniu rozluźniało i wyciszało, śpiewam do dziś, tylko dla Ani.
Najczęściej słuchana przez nas płyta to „kołysanki - utulanki” (Grzegorz Turnau i Magda Umer).
Najważniejsza i zarazem najtrudniejsza książka, jaką w tym czasie przeczytałam to „W głębi kontinuum” Jean Liedloff.
Najcudowniejsze odkrycie, to mój mąż w roli ojca. Co nieco na ten temat tutaj
Najmniej obchodzi mnie czy Ania jest grzeczna. Najmniej też orientuje się, co to właściwie znaczy w przypadku takiej młodej istotki.
Najbardziej cieszy mnie, że jest radosnym dzieckiem.
Najbardziej ciekawi mnie, kim będzie w przyszłości. 
Najmocniej pragnę, żeby była szczęśliwa.

piątek, 31 lipca 2015

EKOnomia

Ania lada dzień wyrośnie z koszulki z napisem „Moja mama jest EKO”, więc czuję się trochę wezwana do odpowiedzi.
Przyznaję, że nawet nie podeszłam do ringu, żeby stoczyć walkę z moim Lenistwem w celu zastosowania pieluch wielorazowych. Cichaczem, w szatni, zrobiłam szybki „research” w tym temacie, po czym w te pędy pobiegłam po kolejną paczkę pieluch jednorazowych.  Nie mam na swoje usprawiedliwienie nawet względów finansowych, gdyż pudło pielucho – majtek do wielokrotnego użycia otrzymaliśmy w prezencie. Wiem też, że można, że to nie jest niewykonalne, znam i podziwiam mamy, które się podjęły. Ja, mówiąc mało elegancko, wymiękłam w przedbiegach. Pudło przekazałam dalej.
Ze Skąpstwem natomiast przewalczyłam jedną rundę, wysyłając męża na eko bazar, ale koniec końców w tej walce poległam z kretesem, ograniczając zakupy do lokalnego targowiska.
Kiedy rumieniec wstydu na mych licach osiąga najwyższy stopień swej intensywności, na „check liście” ekoparentingu, odkrywam z nadzieją znajome pojęcie WYMIANY CIUSZKOWEJ.
O tak, może nasze dziecko nie jest otoczone drewnianymi i kauczukowymi zabawkami, ale co, jak co, ubranka ma wszystkie przechodnie! Zabawki z resztą też. Plastykowe, częściej w kolorach dyskoteki niż ziemi, ale odziedziczone.
Rodzinnie, od przyjaciół i znajomych, mieliśmy szczęście zgromadzić pełną garderobę Ani, a także pokaźną kolekcje książek i zabawek wszelakich. Do tego doszły prezenty i cały pakiet gotowy.
Nie chcąc dołączyć do grona narzekających na „koszty posiadania potomstwa”, staram się unikać przeglądania oferty sklepów internetowych. Nie oglądam, nie wiem, nie widzę, to też i nie pragnę kolejnej słodkiej przytulanki, koniecznie ręcznie robionej. A jak już zdarzy mi się popaść w zachwyt nad sukienką z cyklu „dla mamy i córki”, zaraz po emocjonującej wizualizacji siebie i Ani, w tychże kreacjach, oblewam się kubłem lodowatej wody, uważnie analizując ich cenę.
Moja ekologia jest chyba bardziej ekonomią, a przyczynek do zmniejszenia światowego konsumpcjonizmu, raczej symboliczny. Mimo wszystko ze spokojnym sumieniem składam koszulkę w kolorze khaki – dostaliśmy ją od przyjaciół i chętnie przekażemy dalej.

O darmowych zabawkach/ zabawach było TUTAJ

niedziela, 26 lipca 2015

Domowy derwisz



- Żyroskop - małżonek zwięźle, acz treściwie, kwituje mój zachwyt nad wirującą bransoletką, którą Ania wytargała właśnie ze szkatułki wraz z plątaniną, zbieranych przeze mnie przez pół życia, wisiorków, korali i innych ozdób szyjnych. Kiedy mąż, ku radości Ani, zakręca klasycznym bączkiem, jako dobrym przykładem żyroskopu, ja wciąż wprawiam w ruch bransoletkę, do tej pory służącą tylko, jako przedmiot zdobiący okolice nadgarstka.


O tym jak Ania odkrywa mi świat było już TUTAJ. Dziś duszno, burzowo, mózg mi się gotuje, a że od porodu konsystencją przypomina budyń, to zaczyna już przywierać na dnie…
Dlatego nie będzie nic więcej. Zakręcam bransoletką. Muszę się spieszyć zanim Ania przerwie medytacyjną obserwację, radosnym „pac!”.