sobota, 30 maja 2015

Magia cedzaka

Majową sobotę spędzamy na działce dziadka Józka. Ania szaleje widząc całą feerie barw tulipanowych, ochoczo stawiając bose stopy na łaskoczącej ją co nieco trawie. Mała rączka dosięga w końcu pierwszego z brzegu, pękatego tulipana, żeby zaraz potem z miną wnikliwego badacza, płatek po płatku, rozłożyć czerwony kwiat na czynniki pierwsze, włączając w to degustację rzeczonego obiektu. Po uprzednim stwierdzeniu braku przydatności do spożycia, Ania porzuca tulipany na rzecz obserwacji dziadka.
„Dziadziuś podlewa trawnik” – tłumaczę sytuację w odpowiedzi na pytające spojrzenie Ani, która zaraz potem przechodzi do obserwacji uczestniczącej, szybko czworakując w kierunku źródła wody. Kiedy jest już u celu, a dziadek pozwala jej przejąć stery, Ania radośnie piszczy i znów zerka w moją stronę. Mam już dobrze wyćwiczoną orientację w zakresie komunikatów pozawerbalnych mojej córki, dlatego szybko rzucam, że to wąż, na co Ania równie szybko reaguje zmianą wyrazu twarzy z radosnej i podekscytowanej na iście zdezorientowaną. Przez ułamki sekund wizualizuję sobie jak przez główkę Ani, niczym na projektorze, wyświetlają się obrazki z jej książeczek, przedstawiające długie, beznogie ciała węży, trochę podobne, choć niesikające obficie wodą, jak ten tutaj wijący się na trawie. Zanim jednak obmyślam strategie wytłumaczenia tejże zawiłości, Ania już nie patrzy na mnie, pochłonięta całkowicie podlewaniem roślin. Ja natomiast, jak na matkę przystało, psuję całą zabawę, gdyż właśnie w tej chwili dokonałam niebywałego odkrycia. Podbiegam więc w te pędy do mej latorośli, w palcach dzierżąc skórkę jaszczurki, która to skórka jeszcze przed chwilą spokojnie leżakowała na rabatce i najwyraźniej umknęła uwadze mojego małego odkrywcy. Cała rozentuzjazmowana podtykam znalezisko pod nos Ani, co najmniej jakby o woń chodziło, a nie o wygląd czy fakturę, a moje oczy, już w obłędzie prawie, wypatrują małych paluszków chcących uchwycić to cudo…
Ania rzuca przelotne spojrzenie w moją stronę, obejmując nim również to, co ja trzymam w dłoniach. Skórka jaszczurki nie wzbudza cienia jej zainteresowania, a na moją głowę leje się kubeł zimnej wody, studząc skutecznie mój entuzjazm. Schłodzony nieco umysł nie pozwala mi jednak na pławienie się w rozczarowaniu czy rozpamiętywanie zawiedzionych oczekiwań. Zamiast tego przywołuje do mej pamięci cedzak kuchenny, w naszym przypadku urządzenie z zieloną rączką, zakupione na targowisku, używane zazwyczaj w celu wyłowienia babcinych pierogów z zachowaniem ich nienaruszonej struktury… Przypominam więc sobie scenę kuchenną, kiedy to Ania w ferworze szufladowych poszukiwań odkrywa cedzak właśnie. I cóż ja widzę! Jakbym skórę ze mnie zdjęła! Ania dzierży w dłoniach cedzak i wielce rozentuzjazmowana przystępuje do charakterystycznego dla jej wieku poznania organoleptycznego. Z miną odkrywco – zdobywcy, stuka cedzakiem o kafle, żeby zaraz potem, z miną pełną oczekiwań, wymachiwać zdobyczą przed moim nosem, a co gorsza w pobliżu osadzonych na nim okularów.
Wracam z mojej wycieczki myślowej, z kuchni do ogródka działkowego, a skórka z jaszczurki już dawno leżakuje pod moimi stopami wypuszczona z uścisku dłoni. Patrząc na Anię pochłoniętą działalnością ogrodniczą, przypominam sobie jeszcze kilka „cedzakopodobnych” scen, w których Ania, gdyby tylko potrafiła mówić, wykrzyknęłaby z pewnością „Mamo! Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego!”.
Gdybym miała cedzak w ręce, to popukałabym się nim w czoło, bo oto nie ja Ani, ale Ania mnie właśnie pokazuje ten świat, ze swojej, całkiem świeżej perspektywy.

wtorek, 26 maja 2015

Smok trzygłowy

To mój pierwszy raz! Nigdy w życiu nie byłam jeszcze mamą w Dzień Matki.

Od rana był to dzień niezwykły, pełen nietuzinkowych doświadczeń, których mam zaszczyt być uczestniczką od prawie 10 miesięcy, a to za sprawą całkiem małej istotki o imieniu Ania.
Od rana przeżywałyśmy naszą codzienną przygodę, od budzenia do życia niezwykłego potwora zwanego pralką, przez szaleńczą wyprawę w głąb kołdry, okraszoną radosnymi piskami, aż po kulinarne eksperymenty z brokułem i kalafiorem w roli głównej. Między jedną kupką a drugim "siusiu", zachowując minimum koniecznego zaangażowania, walczyłam o chwilę refleksji nad tym moim macierzyństwem...
I oto jest! Oczyma wyobraźni widzę ogromne cielsko zielone, z którego dumnie sterczą trzy głowy. Tak właśnie, macierzyństwo jawi mi się niczym smok trzygłowy, całkiem podobny do jegomościa, którego kilka razy dziennie oglądamy z Anią w zbiorze wierszy Jana Brzechwy.
Mój symbol macierzyństwa ma jednak oblicza zgoła ciekawsze i nieco mniej bajkowe.
Oto pierwsza głowa poważnie i w zadumie podparta ręką, czy też łapą, przypomina postać psychoterapeuty. To on właśnie konfrontuje mnie bezwzględnie z mymi emocjami, z samą sobą, z całym moim jestestwem, nie patyczkując się przy tym wcale a wcale.
Drugiej głowie nie brak też powagi, choć zamiast kozetki, zerka ona nerwowo w stronę biurka, w którym zasiada niczym prezes wielkiej korporacji. I niczym ów prezes podejmuje setki decyzji od tych banalnych, jak wybór koszulki po te kluczowe, jak szczepić / nie szczepić / jak szczepić? Otoczony chmarą ekspertów i doradców, ostatecznie decyduje sam, garbiąc się czasem pod ciężarem ich wagi.
Trzecia facjata smoka, to część macierzyństwa najulubieńsza. Przyjmuje postać trenera modnego "slow life" ze sporymi elementami treningu kreatywności.

O tym obliczu chcę pisać najwięcej. Bo chociaż "prezes" i "terapeuta" napędzają mój rozwój najbardziej, wybijając mnie wciąż ze strefy komfortu, to jednak kiedy klamki zapadną, kiedy emocje opadną, najwięcej wytchnienia znajduję w widoku tej małej stópki, która dzielnie przemierza świat.

Stópka za stópką...