piątek, 30 grudnia 2016

Kolejny pierwszy raz

Stópka za stópką dotuptaliśmy do końca roku 2016, po drodze wzmacniając szeregi o parę męskich, niemożliwie uroczych stópek Pawełka. Przegląd całego roku byłby co najmniej niewyobrażalnie przydługi, więc będzie tylko o ostatnich dniach, podczas których mniejsze i większe stópki poczyniły pewne kroki milowe w temacie jamy ustnej. Paweł mianowicie wyhodował zęba jakby na cześć piątej miesięcznicy swych narodzin. Ania natomiast odniosła sukces w zakresie płukania i (tu tkwi cały szkopuł!) wypluwania wody po uprzednim umyciu zębów. Żeby zgrabnie objąć tak zwaną „klamrą” temat ust i stóp pochwalę mego syna za niebywałą wytrwałość w realizacji życiowego (na ten moment) planu wsadzenia stopy do buzi. A w związku z tradycją życzeń noworocznych, życzę i Tobie drogi czytelniku bloga, takiej niezłomności w realizacji zamierzeń…
U mnie bez postanowień, ale z refleksją i zadumą na ten Nowy Rok. Rok, który bez wątpienia będzie pełen wyzwań, radości, smutku, złości i wszystkiego. Nade wszystko pełen będzie nowego. Jakżeby mogło być inaczej?
Ania nie była jeszcze w kinie ani w teatrze. Marzy jej się pierwszy bal. A mnie wspólne skakanie na skakance i pierwsza wycieczka rowerowa. Nie była jeszcze w wesołym miasteczku i w Bieszczadach. Przed Pawłem jeszcze wszystkie smaki lata i pierwsza łyżeczka przecieranej marchewki. Pierwszy samodzielny krok i ciepły piasek pod stopami. Ukłucie źdźbła trawy i lodowaty dotyk rwącej rzeki na bosych nogach. Pierwsza letnia burza i radosne „ciap, ciap” w kałużach.
To będzie niezwykły rok. Taki był i ten, taki będzie każdy kolejny. Tyle jest jeszcze do przeżycia.
Życzę sobie takiego zadziwienia, z jakim Pawełek codziennie ogląda swoją dłoń. Nie po raz pierwszy, a jednak każdego dnia z niegasnącym zainteresowaniem jakby widział ją pierwszy raz.

środa, 23 listopada 2016

Od stóp do głów

Nie pierwszy raz łazienka staje się centrum matczynej refleksji i dumy (tutaj możesz przeczytać jak niegdyś do kąpieli zakradł się nam sam Jacek Santorski). Teraz, kiedy Ania odprężona przechyla swobodnie głowę do tyłu, tak żeby zamoczyła się w wodzie, a ja pomagam jej dokładnie spłukać włosy, znów w tych łazienkowych okolicznościach oblewa mnie strużka dumy. Tym razem jestem dumna z nas, a może raczej z samej siebie. Jestem dumna z drogi, na którą wkroczyłam jakieś pół roku temu, kiedy to zdarzyło mi się siłą umyć głowę Ani, a potem zalało nas morze łez i ocean moich wyrzutów sumienia.

wtorek, 15 listopada 2016

Znoszony temat

O noszeniu dziecka konkretnie i rzeczowo napisali już dawno na moim ulubionym blogu (link), ale jak zobaczyłam, że temat znów pojawia się w prasie, zaczęłam sobie zadawać ulubione pytanie naszej Ani: „dlaczego?”.

piątek, 30 września 2016

Gadu gadu

Wrzesień zachwyca ciepłym słonkiem, więc jeździmy na wycieczki. Ja zabieram Pawełka i Anię w podróż samochodem, a moja córka, jak tylko ruszymy, zabiera mnie w fascynującą podróż w głąb jej umysłu. Jeszcze nie tak dawno, to ja zabawiałam ją rozmowami podczas jazdy, a teraz mam tę niezwykłą okazję by posłuchać, co też ma mi do powiedzenia moja dwulatka. Kiedy tylko Ania otwiera usta, przede mną otwierają się drzwi do niezwykłego świata dziecięcej wyobraźni. Czasem tylko słucham, innym razem prowadzimy ożywiony dialog, ale za każdym razem jest to wspaniała okazja by poznać jej wewnętrzny świat i to, jak ten świat wokół postrzega ona sama.
Od początku swej przygody z ojczystym językiem Ania eksperymentuje, z lubością tworząc zdrobnienia, zgrubienia, a czasem i kłopotliwe przekształcenia językowe, jak na przykład kaczka dziwaczka, która najpierw wyewoluowała w kaczkę „dziwę”, żeby zaraz potem stać się kaczką „dziwką” (!). Ania uprawia też radosne słowotwórstwo, szczególnie w sytuacjach zetknięcia się z nowymi zjawiskami i przedmiotami, które trzeba przecież nazwać. Kiedy więc po raz pierwszy odkrywa plastelinę, a ja jej opowiadam, że to plastelina właśnie i, że możemy z niej coś ULEPIĆ, Ania chwilę potem objaśnia babci, iż to jest taka „LEPKA” do lepienia!
Zabawy słowem są naprawdę zabawne, choć ja jeszcze bardziej uwielbiam różnorakie opowieści Ani, jak na przykład ta, o żółtej koszulce dziadka, którą to koszulkę dziadek włożył do kosza z praniem, żeby mu nie uciekła przez okno. Bo jakby uciekła to by jej nie było i by ją tam kawka zjadła! Dziadek to z resztą ulubiony bohater opowieści Ani, choć niekoniecznie byłby zadowolony słysząc na przykład, jak jego wnuczka tłumaczy mamusi, jak doszło do spalenia żarówki na naszym piętrze. Otóż według Ani, żarówkę ową popsuł dziadek, a żeby było ciekawiej zrobił to za pomocą odkurzacza (!). Na moje dociekania jak też według niej żarówka zostanie naprawiona, Ania z pełnym przekonaniem stwierdza, że naprawi ją dziadek za pomocą młotka!.
Rozwój zdolności komunikacyjnych Ani, to dla nas jedna wielka przygoda. To ten cudowny czas, gdy dla dziecka absolutnie wszystko jest możliwe. To czas swobodnych myśli i wyobraźni nieskrępowanej ciasnymi schematami myślenia. Dla nas jest to czas nieustającego zdziwienia, zaskoczenia, rozbawienia a czasem i wzruszenia. Ja najbardziej cenię rozmowy w ubikacji, kiedy Ania odbywa swoje posiedzenie w wiadomym celu, a ja (jeśli tylko Pawełek akurat śpi) z ciekawością nadstawiam uszy bo właśnie tutaj, w klozetowych okolicznościach, padają słowa niezwykłej wagi:
Ania: Tatuś kupi mleczko…
Ja: Masz ochotę na mleko?
Ania: Tatuś kupi mleczko i wleje sobie do cycusiów…
Ja nic nie mówię, ale nadstawiam teraz trzecie ucho, to, które mieści się w samym sercu…
Ania: Mamusia wleje troszkę mleczka do tatusia cycusiów…
W tym momencie robi mi się gorąco, bo moja córka mówi mi właśnie coś niezwykle ważnego…
Ja: Chciałabyś, żeby tatuś karmił czasem Pawełka?
Ania: Taaaak…
Ja: A co robiłaby wtedy mamusia?
Ania: Bawiła się z Anią
Ja tylko jeszcze podsumowuje jednym zdaniem, co usłyszałam i czuję, że właśnie wydarzyło się coś pięknego. Umiejętność mówienia otworzyła mi świat nie tylko do umysłu Ani, ale przede wszystkim do tego, co leży gdzieś głęboko w sercu.
Pawełek ma zaledwie dwa miesiące, ale kiedy słyszę wypowiadane z wielkim trudem „gyy”, przechodzi mnie lekki dreszczyk na myśl o tym, co kiedyś i od niego usłyszę…

czwartek, 22 września 2016

Tuż za progiem

Sobota rano. Wszystko idzie całkiem sprawnie. Jesteśmy po śniadaniu, ubrani. Dzieci prawie kompletnie ubrane. Pawełek przy piersi, zaraz możemy wyjechać na spotkanie z dawno niewidzianą znajomą, mamą dwójki dziewcząt. Bardzo cieszy mnie perspektywa najbliższych godzin. Starsze będą się bawić, młodsze pewnie jeść i spać, a my sobie porozmawiamy jak mama z mamą. Nie mogę się doczekać. Jestem pełna optymizmu i maksymalnie zmobilizowana organizacyjnie. Karmię Pawełka i spostrzegam niewyraźna minę Ani. Zaraz potem pada z jej ust zdecydowane „nie chce jechać. Chce zostać w domu. Chce się bawić w domu”. Myślę sobie, spokojnie, daj jej wyrazić swoje zdanie i modelowo kontynuuję rozmowę: „wolałabyś zostać w domu?”, choć przyznam, że jak tylko kończę zdanie z niepokojem myślę, co będzie jeśli potwierdzi. Ania potwierdza. Ja przez chwilę nic nie mówię. Z jednego ramienia Agnieszka Stein szepcze mi do ucha bym zauważyła potrzebę mego dziecięcia, bym dała prawo do wyrażenia opinii itd. Mam niestety jeszcze drugie ramie, a tam już przebrzydły potworek dźga mnie nieprzyjemnie w policzek przypominając jak bardzo mam ochotę jechać, jak bardzo chcę spotkania z koleżanką i już mi chucha i sapie do ucha nieprzyjemnymi emocjami. Nic nie mówię, myślę co dalej, ale Ania błyskawicznie spostrzega na mojej twarzy niezadowolenie. Potem robię to, co nie skutkuje, czyli próbuję przekonywać, bo ja wiem, że ona będzie się tam dobrze bawiła, ale przecież oczywistym jest, że w tej chwili nie jest w stanie przyjąć takiej perspektywy. W tym momencie moja dwulatka, komunikuje mi jasno na co ma ochotę, a na co jej nie ma. Zaczyna się nawet rozbierać z ciuchów „wyjściowych” i sugeruje mi bym zrobiła to samo („mamo zdejmij te spodnie, zdejmij bluzkę”). I ciach. Wzbiera we mnie złość. Mam ochotę powiedzieć stanowczym tonem: „ubieraj się. Jedziemy. Kropka.” Na szczęście jest sobota i jest z nami tatuś. Przytula lekko już zasmuconą Anię, która poczuła z pewnością konflikt interesów. Słyszę z drugiego pokoju, że będą zakładać Tulę (nasze nosidło) i wściekam się jeszcze bardziej bo chciałabym wyjść o czasie. Nie mam pomysłu jak pogodzić „moje chcę” ze „chceniem” Ani. Pytam więc Anię czy mam zadzwonić do cioci i odwołać spotkanie (trudno mi ukryć ogromniaste rozczarowanie w głosie). Ania na to, że nie, czym zbija mnie z tropu. Patrzę jak tuli się w tej Tuli do tatusia. Pytam czy tatuś ma ją zanieść tak do samochodu. Słyszę pełne ulgi, cichutkie „tak”. Tez czuję ulgę. Jedziemy, a potem wszyscy spędzamy wspaniale czas, a Ania nie prędko chce wracać do domu. Tak dzięki Ani, kolejny już raz poczułam słodki smak sytuacji "wygrana-wygrana". Kolejny raz poczułam, ze warto własnie tak. Nie zawsze tak jest.. Nie zawsze w pobliżu jest tata czyli nasza ostoja spokoju. Czasem jest tak, że nie tylko na twarzy, ale i w tonie głosu Ania czuje moje niezadowolenie. Czasem moje emocje wrzucają piąty bieg i mkną tak szybko, że daleko w tyle zostaje Jasper Juul i Agnieszka Stein. Zdarza mi się, że w kilka sekund płoną na stosie moje bliskościowe ideały z „księgą rodzicielstwa bliskości” w funkcji rozpałki. Zdarza się, że z ust płyną słowa, których żałuję przez wieki… Dopóki nie zostałam matką nie miałam bladego pojęcia, że można się nie zatrzymać w porę mimo tego ogromu miłości. Wydawało mi się, ze mam wszystko w głowie tak pieknie poukładane. Nie miałam pojęcia, że można w parę sekund stracić z oczu to ukochane, ufne i kochające dziecko. Dopiero teraz będąc matką wiem i przeraża mnie to, jak cieniusieńka jest granica. Jak jedno ostrzejsze słowo otwiera szeroko drzwi kolejnym. Jak srogi ton wpuszcza mnie w maliny beznadziejnych komunikatów. Jak szybko uruchamiają się, dobrze przecież znane w teorii, mechanizmy ludzkiego działania. Bo jak powiedziałam A to trzeba powiedzieć B… Bo skoro złoszczę się na moje najukochańsze dziecko, to przecież one musi być czemuś winne… i to wszystko w ułamkach sekund, w których głucha jestem na głos Jane Lidolff wołający z zaświatów. Kilka sekund, w których już nie słyszę jak Jasper Juul mówi, żebym wobec dziecka swojego nie robiła nic czego nie zrobiłabym wobec najlepszego przyjaciela. Zdarza się tak i nie ma w tym ani krzty wyrazu miłości. Kocham moje dzieci bezgranicznie, a jednak zdarza się przekroczyć granice. Wiem już, co jest za progiem beznadziejnych słów. Nie chcę wiedzieć, co jest za tym po „klapsie”. Nie mam cienia wątpliwości, że absolutnie nic dobrego być tam nie może. Nie sprawdziłam sama. Nie muszę. Sprawdził już Blog Ojciec (link) i badania na ponad 160 tysiącach dzieci. Nic dobrego. 

poniedziałek, 12 września 2016

Szczyt możliwości



Jesteśmy w schronisku na Szyndzielni. Nawet w największych zaspach śnieżnych droga nie zajęłaby nam nigdy tak długiego czasu. Docieramy na szczyt po 4, 5 godzinie marszu z licznymi postojami na Pawełkowe mleko, któremu każdorazowo towarzyszy rozplątywanie i zawijanie chusty na nowo. Ania podczas postojów generuje swoje zasoby pomysłowości, żeby się nie nudzić. Na szczęście na szlaku jest sporo atrakcji: jeżyny, patyki i fantastyczny kawałek kory drzewa, który z wielkim żalem zostawiamy na swoim miejscu, choć Ania pragnie zabrać go ze sobą. Ponieważ szczyt górski pozostaje dla małej podróżniczki jedną wielką abstrakcją, Ania odnajduje najbardziej odpowiednie do wspinaczki drzewo i zalicza swój osobisty Everest. Kiedy Pawełek znów chce pić, robi kupę, po czym jest głodny, a następnie znów robi kupę i w międzyczasie potrzebuje ramienia do odbicia, Ania wyczarowuje ze swego malutkiego plecaczka pieczołowicie pakowany ekwipunek „na czarną godzinę” czyli kolorowe kubeczki, maskotkę i ulubione w ostatnim czasie małe figurki w ilości kilkunastu sztuk. Kiedy postój się przeciąga, Ania układa swoje skarby na ściętym pniu i bawi się wyśmienicie. Równie mocno zajmuje ją kącik zabaw urządzony w schronisku, choć tylko do czasu obiadu, po którym ze wznowionym zasobem energii zdobywa kolejne szczyty wdrapując się na murek czy inną drewnianą ławę przed schroniskiem. Potem robimy jeszcze radosne „z górki na pazurki”, co i mnie dostarcza ogromnej porcji zadowolenia. 

Od czasów górskich wędrówek we dwoje wiele się zmieniło (o tym możecie tez poczytać tutaj). W dół zjeżdżamy kolejką, choć kiedyś taka forma była dla nas oczywistym dyshonorem. Zamiast suchego prowiantu raczymy się schroniskowym ciepłym jadłem, choć dawniej uznalibyśmy to za zbędny luksus. Kiedyś gnaliśmy ile sił w nogach pokonując naprawdę długie trasy, najlepiej w śniegu po pas i przy piętnastostopniowym mrozie, a teraz poprzestajemy na najmniej wymagającym szczycie… Jest mniej czasu na marsz, więcej na postoje, mniej miejsca w plecaku i więcej wydanego grosza… w termosie zamiast herbaty woda na przemycie niemowlęcej pupy, a na plecach lub brzuchu dodatkowe kilogramy w postaci naszych cudnych dzieci. Zmieniły się priorytety i ekwipunek. Niezmienna pozostała nasza miłość do gór. Na góry w sercu wciąż mamy tyle samo miejsca. Wszystko jednak zgodnie ze szczytem aktualnych możliwości.

środa, 7 września 2016

On



Sporo wody upłynęło od ostatniego wpisu… a przecież od ponad miesiąca w naszym domu mamy całkiem nową parę maciupeńkich męskich stópek małego Pawełka. Od czego zacząć tę opowieść? Może od takiej sceny w parku: jest piękne wrześniowe południe, słoneczko świeci, a na ławeczce siedzę ja ze swą dziatwą. Przy piersi całkiem świeży konsument mleka przełyka z rozkoszą boski trunek, a obok blond dwulatka z typową dla siebie zawziętością rozpakowuje i montuje słomkę do soczku. W tle prawie słyszę jak Piotr Rogucki nuci „jaki tu spokój i równowaga…”. Na tę idylliczną sytuację pada jeszcze w kierunku Ani beztroskie „o, masz braciszka, kochasz go?” czy inne, typu „cieszysz się z tego braciszka, prawda?” wypowiadane przez tę czy inną sąsiadkę babci lub jej stryjeczną ciotkę. To pytanie i jakże niepewne „tak” wypowiadane prawie bezgłośnie przez Anię uderzają mnie prosto w serce aż boli. Tym samym sercem czuję mocno, że Ania nie ma się właściwie, z czego cieszyć. Odkąd w domu pojawił się On wszystko stanęło na głowie. Ania straciła trochę czasu, uwagi rodziców, jedną rękę mamy, bo drugą zwykle okupuje On, a ja straciłam… cierpliwość. Straciłam ją wtedy, gdy On był już nakarmiony i przewinięty, ja cała spocona, a Ania powoli ubierała buty. Straciłam cierpliwość, kiedy Ani zebrało się na filozoficzne rozmowy klozetowe, podczas gdy ja chciałam szybko wytrzeć jej pupę, bo On już się budził i zaraz będzie chciał jeść. Straciłam cierpliwość milion razy… i byłam naprawdę wściekła, kiedy on wrzeszczał mi do ucha, a ja próbowałam usłyszeć Anię, która mówiła coś niewyraźnie i sama traciła cierpliwość powtarzając to samo milionowy raz. Byłam tak zła i zirytowana, że pomyślałam nawet „żałuję, że On z nami jest”! Tak, pomyślałam tak o moim kochanym, chcianym i wyczekanym drugim dziecku! I to było strasznie trudne. I to było strasznie ważne zarazem. Pokazało mi, że tęsknię za moim wcześniejszym byciem z Anią. Za luzem i niespiesznością. Za brakiem planu i fantastycznym byciem tu i teraz. Brakuje mi tego, ale na własne życzenie zaniedbałam ten obszar.
Ania wspaniale dostosowała się do nowej rzeczywistości, kiedy ja karmię, ona przynosi różne zabawki lub książki, żebyśmy mogły być razem. Sama idzie do toalety, otwiera szeroko drzwi, żeby wpuścić trochę światła, a potem już tylko słyszę jak spuszcza wodę, myje ręce, a czasem i zęby i przybiega do mnie i Pawełka. I tylko momentami ogarnia mnie taki smutek, kiedy szczerze mi wyznaje „Ania nie lubi jak Pawełek hałasuje”… a ja szczerze przyznaję, że też tego nie lubię. Też potrzebuję się dostosować, ale przede wszystkim zachować równowagę. Dla mnie oznacza ona balans między oczywistymi trudami macierzyństwa, a tym, co jest w nim najsłodsze i najpiękniejsze. Odbieram właśnie ważną lekcję pielęgnowania tych chwil, kiedy jesteśmy tylko we dwie. Kiedy On śpi, a ja mogę zatracać się w zabawie z Anią. To jest mój sposób na ładowanie akumulatorów, które zużywam w tych mniej spokojnych momentach. Celebruje momenty jak ten, na ławce w parku, kiedy wszystko gra, choć zanim na tę ławeczkę trafimy, musi upłynąć sporo czasu, emocji, kolejna pielucha, dziesiąte podejście do ubierania butów, Pawełkowe siku na podłogę, mleko na mojej bluzce i wyraz zniecierpliwienia na twarzy… Kwestie organizacyjne okazały się niczym w porównaniu z porządkiem we własnym duchu. Pracuję nad sobą! 

środa, 10 sierpnia 2016

Wielkie rzeczy

W drugim roku życia naszej pierworodnej córki miałam się dobitnie przekonać, że strach to ma jednak wielkie oczy. Jednym okiem zerkał wyraźnie w kierunku mego biustu, strasząc mnie tematem „odstawiania od piersi”, które u nas zakończyło się ot, tak po 16 miesiącach, kiedy to pewnej nocy karmienie zastąpiłam przytuleniem z zaskakująco przychylną reakcją głównej konsumentki mleka. Strach był, bo Ania nie zna butelki, a ja miałam jakieś dziwne przekonanie w głowie, że ta butelka jest niezbędna we wspomnianej akcji. Nie była, tak jak nie był niezbędny jakikolwiek inny zabieg specjalny. Nie było popytu, podaż zakończono.
Drugie oko strachu wyraźnie lustrowało pudło z pieluchami, ale tym razem, zanim ja w ogóle zaczęłam się bać tzw. „odpieluchowywania”. Ba, nawet jeszcze nie pomyślałam, żeby się do niego przymierzyć, Ania w 21 miesiącu życia jasno zakomunikowała, iż nie życzy sobie już pieluchy na swych cudnych czterech literach. Za nic przy tym miała naukowe doniesienia jakoby przed 2 rokiem życia nie była jeszcze na to psychologicznie gotowa. Zanim zdążyłam wyjść ze zdziwienia jak gładko poszło z dziennym załatwianiem potrzeb, zaraz potem zostałam zaskoczona udaną próbą bezpieluchowej nocki, która z sukcesami trwa do dziś. Owszem było jakieś siku na dywan czy podłogę, a i jednorazowo w ferworze zabawy było i siku na łóżko. Koniec końców jednak i w tym temacie moje wyobrażenia i oczyska strachu były co najmniej mocno przesadzone. Niestety sekretu nie zdradzę. U nas było sadzanie na nocnik po każdym spaniu, za aprobatą małej Ani, beztroskie latanie z gołą pupą w domu i po działce. Czytanie książek w ubikacji i … chyba „złapanie” tego momentu, kiedy pojawiła się potrzeba wyjścia z pieluch. Ale nie będę się wymądrzać. To nie jest przepis ani zestaw rad. Każde dziecko inne. U nas było tak.
Strach ma wielkie oczy, a przy tym więcej niż parę! Trzecie oczysko łypało bez pardonu do naszego łóżka. Musicie bowiem wiedzieć, że należymy do tych dziwaków, którzy praktykują tzw. „współspanie” absolutnie za nic mając straszliwe ryzyko rozpadu małżeństwa, a co najmniej pożycia w jego ramach! Nie, nie, takich strachów u nas nigdy nie było i nie ma. Był strach wielkooki związany z zakończeniem tegoż „współspania”. Przygotowywaliśmy się z tatą Ani jak do wielkiej rewolucji: było łóżko z cudnym kotkiem, pościel w ulubione wiejskie zwierzątka i wymarzona pszczółka Maja otrzymana z tej Wielkiej okazji od starszego kuzyna. Nie wiadomo, co zadziałało, choć podejrzewam, że zwyczajna gotowość, gdyż pociecha nasza po około 18 miesiącach spania z nami, z nocy na noc najzwyczajniej w świecie poszła spać do swego łóżka wyraźnie czerpiąc z tego faktu satysfakcję. Owszem wpada do nas czasem, zwłaszcza przy okazji gorączki, ale mimo to i w tym temacie ogromniaste oczysko strachu okazało się być przytwierdzone do niegroźnego ciałka mizernych rozmiarów.
Z rzeczy drobniejszych, choć dla nas w oczywisty sposób wielkich, mieliśmy jeszcze w tym drugim roku sukces w zakresie samodzielnego ubierania butów, spodni i majtek, a połowicznie (tzn. sztuk jeden) nawet skarpet. Ania pięknie rozwinęła też zdolność konwersacji, zaskakując nas zgromadzonym w małej główce ogromnym zasobem słownictwa.
Cieszę się, że czytasz dalej, bo w tym momencie następuje nieoczekiwany zwrot akcji, a historia przestaje toczyć się tak gładko… To jest ten moment, kiedy główna bohaterka zwana Anną walczy o autonomię z upodobaniem szafując słowem NIE, a jeszcze chętniej błyskawiczną zmianą TAK na NIE i jeszcze szybszą reakcją złości, jeśli owa zmiana zostanie przeoczona (a zwykle zostanie) przez któregoś z rodzicieli. To jest ten moment, gdy „układna” dotąd Aneczka nie chce się czesać, chce tę koszulkę a nie inną, zaraz potem jednak tą trzecią. Raz zostanie z ukochaną babcią Zosią, a innym razem za nic we wszechświecie. Raz idzie do ubikacji tylko z tatą, a innym razem, zwłaszcza kiedy tata jest już przy drzwiach łazienki, krzyczy głośno „Nieeee, z mamusią!!!”.
Przez te dwa lata wiele się wydarzyło, ale wiele z tego wydaje się niczym w obliczu tego, co wydarza się teraz. Kiedy każdego dnia w tym krzyku, okazywanej złości i z impetem wyrażanym sprzeciwie, staje się Człowiek. Dążący do…, realizujący swe potrzeby. Człowiek doświadczający i prezentujący całą, różnobarwną paletę emocji, które dopiero uczy się okiełznać, a raczej zwyczajnie przeżyć. Człowiek gubiący się i wracający do równowagi.  Tak, na naszych oczach rodzi się Istota Ludzka w całej swej okazałości, choć jeszcze całkiem malutka.
A my się w tym codziennie gubimy i odnajdujemy starając się nie spaprać sprawy. Bo pod koniec każdego dnia, pełnego wzlotów i upadków, silnych emocji, ale też nieuniknionych rodzicielskich porażek, zawsze jednak kładziemy się spać z tą myślą, że to wszystko ma głęboki sens.Walka Ani o autonomię jest dla nas momentami niewypowiedzianie trudna, ale widocznie taka być musi. Ania kończy dziś dopiero 2 latka, ale już teraz mamy tę niezwykłą okazję obserwować jak staje się człowiekiem samostanowiącym, myślącym i decydującym. To dopiero samiusieńki początek tego jakże długiego procesu, ale koła poszły już w ruch, maszyna ruszyła...

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Cięcie

Zaczyna się. Jedziemy. Ten sam szpital, co niespełna 2 lata temu. Nawet ten sam lekarz na dyżurze. Te same procedury. KTG, dokumenty, USG. Tylko boję się bardziej, a szczerze mówiąc mam niezłego cykora. W miejsce błogiej nieświadomości jest bardzo wyraźna wizja tego, co zaraz nastąpi. Wizja bólu, bo cała reszta jest w zasadzie niewiadomą. Mam plan: chcę rodzić siłami natury, bez znieczulenia, najlepiej w wodzie, ale na pewno nie na ginekologicznym krześle. Chcę uniknąć nacięcia krocza. Mam też świadomość, że może być różnie...

czwartek, 30 czerwca 2016

Tata i córka

W przeddzień Dnia Ojca kilkunastu mężczyzn spotkało się późnym popołudniem, aby wziąć udział w trzygodzinnych warsztatach „tata i córka, czyli jak wychować silną kobietę”. Z racji bycia mamą, a nie tatą nie było mnie tam, nie wiem, co się tam dokładnie działo, a tym bardziej, co się działo w głowach zgromadzonych ojców. Wiem na pewno, że nie było to szkolenie z instrukcją obsługi i sprawdzonym przepisem, ani też kurs „tresury” własnego dziecka. Wiem, że było to spotkanie z przestrzenią na bardzo ważne myśli i pytania dotyczące relacji z córką. Był to czas wspólnej dyskusji nad rolą ojca i nad tą małą osóbką, która kiedyś – pewnie szybciej niż się zdaje- wyrośnie na całkiem dojrzałą kobietę. 

Warsztaty zorganizowane przez szkołę rodzenia Miś Kuleczka, nie były długie i nie wyczerpały zapewne tematu, ale nie o czas tu chodzi, a oto, co wydarzyło się w głowach i pozostało w sercach. W naszym domu pozostała refleksja i myśli, które tata Ani przywiózł stamtąd ze sobą. W późnowieczornej rozmowie zadumaliśmy się nad naszą córką, tą teraz i tą za 25 lat. Jeszcze następnego dnia przy śniadaniu rozmawialiśmy o tym Małym Człowieku, którego, jak określa to Agnieszka Stein, wychowujemy nie dla siebie a dla niego samego i dla świata.

Miś Kuleczka to szkoła rodzenia, w której rola ojca jest podkreślana na każdym etapie, choć jest to zaproszenie, które każdy tata może przyjąć lub nie, ale od początku jest wspierany w podjęciu świadomej decyzji.
Dziękuję Ci, tato Ani, że Ty to zaproszenie przyjąłeś i tak pięknie się w nim realizujesz. Każdego dnia podziwiam Twoją otwartość, wrażliwość i umiejętność podążania za tym, całkiem jeszcze małym człowiekiem. Z dumą obserwuję autentyczną relację jaką tworzysz, a jakiej tylko prawdziwy mężczyzna się nie lęka. 



środa, 25 maja 2016

Jak koń

Post dotyczący karmienia (tutaj) pobił rekord poczytalności i mam taką nieśmiałą tezę, iż stało się tak za sprawą czegoś, co nazwałabym „łączeniem się w cierpieniu”… Bo się nagle okazało, że to karmienie nie jest tak wspierane, tak lekkie, łatwe i bajkowe.. Bo nie tylko ja tak mam i nie tylko ja borykałam się z trudnościami i wtedy zawsze jest lżej, wiadomo w stadzie raźniej.
Dlatego domyślam się, że post w rodzaju „odczarowujemy macierzyństwo”, w którym to wyraz znalazłyby wszelakie matczyne frustracje, bolączki i „zakazane” złości, mógłby okazać się nie lada hitem. Taki post jednak nie powstanie. Nie będzie modnego odlukrowywania i macierzyństwa ”bez fikcji”. Jak dla mnie macierzyństwo jak koń – jaki jest każdy widzi. Zwierz ten nigdy nie jawił mi się jako słodki, pastelowy kucyk z kokardką na ogonie. A jednak zaskoczył mnie swym wnętrzem niczym koń trojański, z którego, zupełnie dla mnie niespodziewanie, wyskakują zachwyty, zdumienia, radości i wzruszenia. Tak właśnie, tego nie przewidywałam. Miałam lęki, obawy i katastroficzne wizje, ale zupełnie nie podejrzewałam, że można się tak wypełnić miłością po brzegi, że można taką radość przeżyć i dumę, co dotyka aż do gołych kości. Nikt mnie nie przygotował na te chwile, kiedy malutkie paluszki badawczo analizują każdy pieprzyk na mojej szyi ani na to pogranicze wariactwa, w którym wącham moje dziecko i gapię się każdorazowo, gdy zaśnie, jakby kolejny raz miał już nie nastąpić (więcej o niepoważnych sprawach). Rwący potok niebywałej matczynej czułości zaskoczył mnie równie mocno, co drzemiąca w mym wnętrzu waleczna lwica, gotowa rozszarpać w obronie rodziny.
To dopiero mój drugi Dzień Matki, w tej niezwykłej roli. I choć mózg mi paruje by ubrać w słowa to, co leży w sercu, to jednak intelekt i słowa, nie mogą tej niezwykłości i piękna macierzyństwa ogarnąć. Wyszło słodko? Patetycznie i romantycznie? Zapewniam, że to nic, w porównaniu ze słodyczą, co zalewa mi wnętrzności, kiedy słyszę, czule wypowiadane pod moim adresem: „mamusiu…”.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Polecamy



Skuszone dzisiejszym słońcem, dziarsko maszerujemy do parku. Zupełnie nie wiem, kiedy, zamieniłyśmy się z Anią rolami: kiedyś ja jej, a teraz ona mnie opowiada, co widzi wkoło. Kiedy słyszę, z lekka jeszcze niewyraźne „sroka” czy „kawka”, odkrywam z dumą, że moje gadanie nie poszło w las czy inną puszczę… Ania zatrzymuje się, w skupieniu zanurza rączkę w swojej kieszeni, po czym z miną zdobywcy wykrzykuje „kamień! Kieszeń!” Wymachując radośnie pokaźnym kamieniem przed moimi oczami. Ten i jeszcze jeden skarb w drugiej kieszeni, to pamiątki ze wspaniałego wyjazdu rozwojowego…
Wszystko trwało zaledwie kilka dni, wypełnionych wrażeniami po brzegi. Ania wzięła udział w serii warsztatów rozwojowych, w trakcie których osiągała kolejne stopnie sprawności motorycznych i manualnych, ćwicząc precyzje ruchów, cierpliwość, siłę mięśni i charakteru. Codziennie uczestniczyła w zajęciach ogrodniczych (sadzenie cebulek, podlewanie kwiatków, grabienie i plewienie), rolno – gospodarskich (doglądanie krów w oborze, zaganianie ptactwa) oraz ogólnoprzyrodniczych (zbieranie, rzucanie i baczna obserwacja patyków niesionych z nurtem rzeki). Dodatkowo w pakiecie znalazły się drzemki pod gołym niebem, stołówka „pod chmurką” oraz nieograniczona swoboda i czas na świeżym powietrzu. Wszystko to całkowicie za darmo, bez limitów czasowych i… całkowicie niezaplanowane przez nikogo (choć obserwując Anię niestrudzenie maszerującą, z przerwą jedynie na spanie, podejrzewam, że ona jednak realizowała jakiś ścisły plan treningowy do maratonu!).
Wyjazd na działkę umiejscowioną przy gospodarstwie wiejskim oznacza jedno: będzie się działo! Tym razem przegonił nas powrót chłodu, ale lato przed nami! Póki co, z tego wypadu Ania przywiozła dwa kamienie, moc wrażeń i jeszcze bogatszy zasób słownictwa!
Polecamy takie wyjazdy edukacyjno – rozwojowe! Najlepiej w towarzystwie kochanej babci czy dziadka zamiast uczonego specjalisty - eksperta ;)