niedziela, 19 sierpnia 2018

Wysokie temperatury

Siedzę na plaży lokalnego jeziora. Widok piękny, ludzi nie ma za wiele, bo dzień raczej pochmurny. Chmury na niebie są jednak niczym w porównaniu z tymi, które nie raz przetoczyły się nad naszym domem z powodu wakacyjnych wypraw. Znacie to? Torby spakowane. W jednej przekąski i picie. Coś na zimno, coś na ciepło, na mokro i sucho. Foremki mam. Ręczniki mam. kapelusze na każdą głowę są. Krem. Klapki. milion spodenek na zmianę dla wychodzącego z pieluch dwulatka. Milion myśli na sekundę. Jedna torba na ramię, druga w rękę, trzecia w drugą, a czwarta w tę brakującą, której jeszcze nie wyhodowałam na plecach. Klucze w zęby. Pot na czoło.
Jak już wszystko mam na sobie niczym wielbłąd, zaczyna się akcja. Młodszy wyrywa starszej tę najlepszą i jedyną w swoim rodzaju piłkę. Starsza w krzyk. Młodszy w płacz. Temperatura rośnie. Chmury nadciągają. Szukam w sobie cierpliwości, a im bardziej szukam, tym bardziej jej tam nie ma. Może w tej torbie miedzy majtkami? Zerkam na zegarek. Przeliczam, że już powinniśmy tam być. Bo południe. Bo drzemka. Bo obiad. Bo coś tam. Te myśli przełączają moje ciało w tryb "zaraz mnie szlag trafi". W tle krzyki i wrzaski, że MOJE,że nie, bo MOJE!!!!!!! Gradowe chmury mruczą. Bolą mnie ręce i plecy. Temperatura z 35 nagle wzrasta do 100. Pokrzykuję. Pohukuję. Wyrzucam z siebie słowa godne miana zwycięzcy na najbardziej beznadziejne i głupie słowa matki. Robi się nieprzyjemnie. Do palców nie dochodzi mi krew, tam gdzie ściskam siaty, ale za to jej nadwyżka uderza do głowy. Jestem w trybie "walki". Walczę o przetrwanie, o koniec. Z wiatrakami też walczę.
To lato zaczęło się takimi właśnie kilkoma wyprawami. Przeprawami przez nieoczekiwane zwroty akcji. Kłótnie rodzeństwa dokładnie w momencie gdy już jesteśmy spóźnieni. Siku na podłodze, gdy wykorzystałam już ostatni talon wewnętrznych zasobów mocy. Moimi reakcjami. Upał. Duszno. Szybko, szybko, no już. Przecież potem będzie już naprawdę fajnie. Jeszcze tylko przejdą te czarne chmury matczynego zniecierpliwienia i będzie naprawdę luz. Jeszcze tylko rzucę kilka niemiłych słów i pojedziemy odpocząć. Tylko zanim przyjdzie odpocząć, trzeba się zmierzyć z gryzącym golfem poczucia winy. Nie wiem jak Ty, ale ja tak mam, że jak zgotuję dziatwie nerwówkę z okazji wyjścia z domu, to wcale się nie cieszę tym wszystkim w pełni. Miętoszę w głowie, a co gorsze i absolutnie nieskuteczne, obiecuję poprawę. Nie podobało mi się to wszystko. Nie podobało mi się okupienie wakacyjnych przyjemności tym, nikomu niepotrzebnym gradobiciem. Ustaliłam najpierw w głowie fakty. Dzieci żyją poza czasem. Nie znają się na zegarku. Tak naprawdę jest to ich błogosławieństwem i nie należy im tego zabierać. Wakacyjne wypady, czas wolny i przyjemności, to nie jest umówiona na czas wizyta u specjalisty. Oczywiście małoletni to wiedzą, moja głowa dopiero się uczy. Napięcie, poganianie, nerwy i cierpkie słowa niczego nie przyspieszają. Naprawdę! Oczywiście mogę wrzasnąć, ustawić dwuosobowe wojsko do pionu., rzucić mrożące krew w żyłach spojrzenie, pokiwać palcem, a nawet pogrozić . Tylko, co potem? Zrzucić z siebie ten golf poczucia winy i radośnie, w podskokach, hasać z dziatwą po łące? Coś mi tu nie gra. Zupełnie jak w pewnej nadjeziornej restauracji, gdzie, nim przekroczysz próg, dowiesz się z tabliczek na drzwiach, że jesteś, owszem, mile widziany, pod warunkiem, że... i tu masz litanie, że nie wolno Ci trzaskać drzwiami, że bez psa, że bez roweru, że parking 5zł, a zgubienie numerka 20. Zapraszamy!
Odebrałam lekcję i mam za sobą już kilka niezłych wypadów nad jeziorko, gdzie siedzę sobie nieodziana w gryzący golf poczucia winy. Oddycha się bez niego jakoś bardziej pełną piersią. Dzieci mam te same. Pomysły w ich głowach nadal nieodgadnione i z nie najlepszym wyczuciem czasu. Z resztą czas sobie płynie. Nie zerkam na zegarek bo to przyspiesza mi rytm serca. Oddycham. Kiedy trudności przy drzwiach piętrzą się niczym nasze wszystkie buty, włączam świadomość. Zauważam, że ciało napina się już niczym struna, chcąc niepostrzeżenie wysłać do mózgu komendę "walcz". Biorę głęboki wdech i myślę "wakacje"... Kiedy czuję, że głos sięga po nieprzyjemne tony przypominam sobie, po co to wszystko? Czy to wizyta u dentysty czy wyprawa po przygodę ? Oddycham. Nie zamieniłam się w mistrza zen. Nie jestem niczym niewzruszoną oazą spokoju. Nie rozbiłam banku pełnego lśniących sztabek cierpliwości. Uwierz mi, że wręcz przeciwnie. Nabyłam jednak ( po taniości!) wspaniałą latarkę ŚWIADOMOŚCI. Kiedy czuję, że serce bije mocniej zapalam latarkę i widzę, to serce przyspieszające swój rytm. Gdy w głowie kołaczą się pełne złości i irytacji myśli, oślepiam je latarką świadomości i widzę, że mam już chyba trochę dość. Siadam na podłodze, żeby odsapnąć. Nie jestem zawsze spokojna. Nie jestem opanowana. Ale nie psuję już powietrza swądem nerwowości.
Daję sobie prawo, żeby nie mieć też siły. Kiedy dopada mnie comiesięczna kobieca przypadłość, na dworze jest 35 stopni, to chodź wiem, że fajnie by było dzieciakom pomoczyć się w wodzie, odpuszczam. Wiem, że tym razem nie dam rady. Nie dam rady SPOKOJNIE wybrać się z domu. Leżymy wtedy w chłodnej sypialni. Dobrze sie bawimy. Są wakacje i o to w tym chodzi. Ułożyłam to sobie w tym roku w głowie. Nie chodzi o to, ile i jakich zaliczymy atrakcji. Nie chodzi ile kosztują pieniędzy, ale ile kosztują PRAWDZIWEJ RADOŚCI. Nie chodzi o to ile stracimy z konta w banku, a ile ewentualnie z konta relacji. Nie chodzi o to by dotrzeć gdzieś za wszelką cenę. Miejsca same w sobie nie są gwarancją luzu i odpoczynku. Tylko my, rodzice możemy ten luz stworzyć, nawet na skrawku trawniczka tuż za blokiem. Możemy go też odebrać. Możemy rozpalić wielkie, fajowe ognisko, dać patyk do ręki, a potem... szarpiąc tę rękę pohukiwać, że do ognia nie wolno. Możemy zabrać nad wodę. a potem głosem pełnym pretensji krzyczeć, że majtki mokre... Wakacje są fajne, lato daje dużo możliwości. Ale tylko tych, których nie odbierają dorośli. Bo jeśli podroż do jakiegoś mega wypasionego, fantastycznego, drogiego, ociekającego fajnością i w ogóle, wielkiego "WOW" czegoś tam, odbywa się w smrodzie nieprzyjemnych uwag, pretensji, irytacji, złości, nerwów, które idą w pięty, to sorrry, ale ten smród będzie się ciagnął za nami nawet i 1000 km od domu. Wtedy to już nie jest fajne. Jak tak, to ja zostaje w domu.

Lato w tym roku rozpieszcza iście letnimi temperaturami, a prognozy mówią, że w ogóle będzie się jeszcze z jesienią przepychało o miejsce w kalendarzu. Mamy zatem jeszcze czas. Jeszcze zdążymy zagrać w zielone, chowanego i berka. Jeszcze porzucamy radośnie piłką w cieniu zwyczajnego drzewa. Jeszcze zakopiemy nogi w piasku i zegarek pod poduszką. Jeszcze zdążymy ucieszyć się nie na żarty i popatrzeć w chmury. Jeszcze zdążymy się nie spieszyć i oddychać w pełni. 
A za kilka lat obejrzymy zdjęcia, które przypomną NAPRAWDĘ RADOSNE CHWILE, nie tylko na zdjęciu, lecz w sercu.


2 komentarze:

  1. A Ty znowu trafilas w punkt. Odpowiedni temat w odpowiednim czasie dla mnie. I znowu uspokoilas, ze nie tylko ja tak mam, ze odpuscic to nie znaczy poddac sie, tylko po prostu nie silowac sie z calym swiatem. No wlasnie. Bo po co?
    Dzieki Marta! :*

    OdpowiedzUsuń