Dokładnie dwa lata temu napisałam
pierwszy post. Byłam wtedy matką jednego dziecka i myślałam, że naprawdę dużo wiem.
Teraz jestem matką dwojga i naprawdę wiem dużo, ale o tym, czego jeszcze nie
wiem. Bo kiedy wydawało mi się, że osiągnęłam już w miarę przyzwoity poziom
organizacji dnia codziennego, kiedy minął czas zimowych wyjść z domu (a te, w
przypadku dwójki małych dzieci najlepiej opisują słowa Woodego Allena „gdyby
nie poczucie humoru, popełniłbym samobójstwo”), a za oknem zaświeciło wiosenne
słońce, nagle ni z tego ni z owego okazało się, że nie zbliżam się wcale do
mojego szczytu, a cała logistyka, organizacja czasu i wszystkiego, to wcale nie
góra, a dopiero baza pod najwyższą górą świata. Górą która jest nie tym, co na
zewnątrz, a tym, co we mnie.
Zaszyłam się w namiocie i nie zauważyłam,
że na zewnątrz zmienił się krajobraz. Z tego bieszczadzko – beskidzkiego na
iście himalajski, a ja, jak ten nieopierzony i narwany szczeniak próbuję wbiec
na ośmiotysięcznik jak na Babią Górę. Nigdy nie aspirowałam do tytułu idealnej
matki i otwarcie dawałam sobie prawo do bycia tą dostatecznie dobrą, ale zdecydowanie
próbowałam być taką samą mamą dwójki, jak wcześniej jednego dziecka! Tak samo
uważną na potrzeby (nawet jak to mniejsze wrzeszczy prosto do ucha), tak samo
cierpliwą i spokojną (nawet jak pęcherz pełny, żołądek pusty i nie chce być za
nic na odwrót), tak samo uśmiechniętą (nawet po nocy dreptania od jednego do
drugiego cudu świata), tak samo pełną energii, zorganizowaną i… wszystko
generalnie tak samo, tylko z dwójką dzieci. Nie jestem mięczakiem, myślałam
sobie. I nawet szłam dziarsko, dopóki… nie zabrakło mi tlenu!
Ktoś mi ostatnio podesłał cytat o
tym, że matka rodzi się w tym samym dniu, gdy rodzi się jej dziecko. To
bardzo trafne, bo oznacza, że ona też dopiero będzie się rozwijać, jako matka. Będzie
dojrzewać, stawać się nią. Teraz myślę, że jak zostaje się matką dwójki to znów
zaczynasz od początku, jako matka dwójki, potem trójki itd. Bo to nie jest to
samo. Bo w Himalaje nie idzie się z tym samym sprzętem, co w Tatry. Ja to
dopiero teraz zrozumiałam. Choć jestem pewna, że moje Himalaje dla matki
pięciorga są zaledwie kopcem piachu.
Wypakowałam z plecaka dziarskość,
dzielność i perfekcyjną organizację. Zajrzałam do środka i odkryłam, że gdzieś
tam na dnie, mocno przygniecione leży moje zmęczenie. Nie chciałam go widzieć,
bo siedzę „tylko” z dziećmi w domu. A ponieważ to mało ambitne zajęcie,
chciałam przy okazji czytać mądre książki i znaleźć czas na wszystko. Wyszłam z
namiotu, poczułam, że zimno jak skurczybyk i nie będę narzekać, bo tak jest w
Himalajach. Jest też zmęczenie, które, jak to ktoś ładnie ujął, oznacza, że
dałaś z siebie wszystko. Jest więc jak najbardziej na miejscu i nie ma, co próbować
go uniknąć. Szkopuł w tym, by dać sobie też odpocząć. Wykurować odmrożenia i
zregenerować ciało. To jest mój Everest. Naprawdę! W plecaku mam już rozmowę z
mężem i prawo do nieproduktywnego wykorzystywania czasu, gdy dzieci śpią, które
to sama sobie przyznałam. Na nogach porządne buty z prawdziwej troski o siebie
samą. Batoniki proteinowe pełne miłości do Ani i Pawełka, a do tego PRAWO DO
BYCIA ZMĘCZONĄ, które waży zdecydowanie najwięcej, ale w plecaku moim znajduje
teraz miejsce NAJWAŻNIEJSZE.
Nowa góra dopiero mi się wyłoniła zza chmur, a pierwszym krokiem w jej stronę było wyszeptane do przyjaciela, nie chcące przejść przez gardło jedno zdanie "jestem zmęczona" i nie jedna łza, która za nim popłynęła...
Nowa góra dopiero mi się wyłoniła zza chmur, a pierwszym krokiem w jej stronę było wyszeptane do przyjaciela, nie chcące przejść przez gardło jedno zdanie "jestem zmęczona" i nie jedna łza, która za nim popłynęła...
Nie będzie konkluzji, dobrej rady
i przepisu na sukces. Plecak załadowany, sprzęt sprawdzony. Czuje, że przede
mną długa droga, a jak idę pod górkę, to wolę za dużo nie gadać. Ze szczytu
zwykle widać więcej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz