Uwaga, przed zapoznaniem się z tym tekstem skonsultuj się z własnymi oczekiwaniami. Jeśli potrzebujesz głębokich, egzystencjalnych przemyśleń, w tym poście ich nie znajdziesz.
Dziś będzie o stopie. Mojej stopie matczynej, z wyraźnymi
śladami zielonego super zmywalnego flamastra, którym wczoraj z zapałem
odrysowywałyśmy sobie z Anią stopy na wielkim arkuszu papieru. Flamaster
owszem, zmywa się bez zarzutu, ale należy uprzednio posiedzieć, tak jak Ania, z
pół godziny w wannie. Ja siedziałam dziesięć minut, bohomazy nie zdążyły się
odmoczyć, ale ja zdążyłam szczerze zaśmiać się pod nosem. No, bo kiedy ostatnio
miałam stopę umazaną flamastrem?! Czy w ogóle kiedyś miałam? Nie przypominam
sobie, podobnie jak i tego, żeby moja dziurka w nosie podlegała próbie radosnej
penetracji przez półtoraroczny paluszek wskazujący.
Dziś z samego rana stanęłam na linii ognia, kiedy moje
wyjście z kuchni zbiegło się czasowo z lotem zużytej pieluchy jednorazowej
sprawnie rzuconej przez tatę Ani. Zupełnie niespodziewanie oberwałam w nogi
tym, skądinąd dość ciężkim przedmiotem, co ostatecznie obudziło mój umysł, a
nade wszystko rozbawiło.
Lubię te sytuacje. Kolekcjonuję w myślach moje podchody i ekstremalne
pozycje mające na celu skrócenie malutkich paznokci śpiącej wojowniczki,
potajemne wrzucanie do pralki i równie dyskretne suszenie jedynej ulubionej
przytulanki.
Błahostki, drobnostki, niepoważne sprawy. Wywołują uśmiech niczym
te dzisiejsze promyki słońca za oknem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz