czwartek, 7 lutego 2019

Dokąd?


Kiedy wydaje mi się, że w ofercie zajęć skierowanych do dzieci nic mnie już nie zaskoczy, że ta wielobarwna, częstokroć rażąca po oczach, oferta wysyciła się i wyczerpała absolutnie limit możliwości, a czasem i absurdu, nagle spada na mnie, niczym grom z jasnego nieba propozycja zajęć dla noworodków (od 1 miesiąca życia!). Nie jest to wprawdzie jeszcze nauka języka matumbi z elementami podstawowych umiejętności menedżerskich, ale sam pomysł konieczności udziału nowonarodzonego, zdrowego człowieka w czymkolwiek poza życiem w otoczeniu najbliższych, wprawia mnie w osłupienie. Konsternacja ustępuje jednak szybko dalece szerszej refleksji o „wychowaniu”, w które uparcie bawimy się tak samo od pokoleń, chociaż nauka i świadomość w obszarze rozumienia uwarunkowań rozwoju pogalopowały już hen, hen, dużo dalej.
Zaczyna się od edukacyjno-rozwojowo-treningowej oferty zajęć przeznaczonych dla dzieci niemal od poczęcia. Potem dziecko wskakuje w system edukacji (przedszkole-szkoła), gdzie dowiaduje się, jakie powinno być i gna już dalej wagonikiem z napisem „cel życia”. Im dalej w las, tym bardziej bombardowane jest wymaganiami, które nie dają chwili wytchnienia, a co gorsze nie zostawiają ani minuty na poznanie samego siebie. A czy może być coś bardziej istotnego w życiu niż wiedza o sobie? Co może być bardziej pomocne w realizacji marzeń, dążeniu do szczęścia i dobrego, pełnego życia? Czy możecie sobie wyobrazić lepszego przewodnika niż to, co kryje się w głębi naszego serca, wypełnia całe nasze wnętrze i prowadzi nas za rękę w momentach wielkich rozterek, dylematów i rozstajów dróg?
Czy to jest krytyka szkoły i wszelkich zajęć dla dzieci? Ależ skąd! To jest krytyka zawładnięcia czasem dziecka. Czasem, kiedy skacząc beztrosko po drzewach dowiaduje się ile siły i determinacji ma w sobie. Czasem, gdy poznaje siebie w relacji z podwórkową ekipą, bez kontroli wszystkowiedzącego rodzica. Czasem wielkich upadków i potknięć, dzięki, którym dowie się, że po deszczu wychodzi słońce. Czasem wielkiej nudy, kiedy do głowy mają szansę dopłynąć najbardziej nieoczekiwane i szalone pomysły. Czasem odpoczynku, gdy można poczuć jak ciało przechodzi ze stanu napięcia i naprężenia w odczucie błogiego luzu. Czasu bycia sobie z innymi, bez celu, planu i poza czasem. To jest krytyka zawładnięcia czasu, w którym dziecko swobodnie się bawi, samo wybiera, samo odkrywa, obserwuje, wymyśla, realizuje, poznaje, doświadcza i przeżywa.
To jest krytyka systemu edukacji i wychowania, w którym dzieci wsadzane są do wagoników jadących do jednego celu. Donikąd.
I one ten cel, bardzo rzetelnie, pilnie i grzecznie realizują, a im bliżej tego celu są, tym dalej im do własnych pragnień. 
Miałam niedawno zaszczyt świętowania osiemnastych urodzin wspaniałej i bliskiej mi kobiety. W prezencie od swoich rodziców otrzymała ona misia ubranego w bluzę z napisem "zawsze bądź sobą". Te same słowa kierowałam do mojej Ani, kiedy niepewnym krokiem wchodziła do sali przedszkolnej. 
Życzę wszystkim dzieciom, aby taki komunikat, wprost lub nie wprost otrzymywały od najbliższych. A nam, dorosłym, abyśmy mieli w sobie pokorę i szacunek wobec indywidualności dziecka. Niech naszą dorosłą mądrością będzie czuła obserwacja, autentyczne zaciekawienie i ręka gotowa aby za nią chwycić w chwilach trudniejszych. Bądźmy towarzyszami naszych dzieci w poszukiwaniu wagonika z napisem "JA". 

niedziela, 18 listopada 2018

Kózko! Skacz do woli!

Dziś za oknem, jeszcze nieśmiało, ale jednak, prószy śnieg. Większe stópki, równie niepewnie uczą się na nowo swobodnego chodzenia, bo od niedawna noga Ani nie jest już przyozdobiona ani gipsem ani ortezą...
Ku mojemu zaskoczeniu nasza córka szybko odnalazła się w nowej, dość trudnej sytuacji. Skakanie po drzewach zamieniła na niekończące się projekty plastyczne i budowlane, a z czasem opracowała jedyną w swoim rodzaju technikę przemieszczania się z gipsem do połowy uda, z zachowaniem zakazu stawiania nogi w pionie. Dla mnie ta sytuacja stała się okazją do oswojenia tematu szpitala, lekarzy i pokonywania trudności. Ten post będzie jednak dotyczył kozy, ponieważ, to właśnie o kózce wspominano nam najczęściej ku mojemu zdziwieniu, złości i rozpaczy.
"Ooo, gdyby kózka nie skakała..." - to zdanie wygrywa w rankingu popularności jeśli chodzi o komentarz "życzliwych" przechodniów mniej lub bardziej znanych. Gdyby ktoś zapomniał, to potem jest "... to by nóżki nie złamała" - ta koza, rzecz jasna. Już naprawdę pomijam fakt, że Ania nie złamała nogi skacząc, bo nie w tym rzecz. Cała rzecz polega bowiem na tym, że koza też nie złamała nogi dlatego, że skakała, ale dlatego, że miała taką przygodę, której oczywiście mogłaby uniknąć stając w miejscu przez całe życie. Ot, cała tajemnica. "Nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi"!.
Czy ja się przejmuję jakąś kozą i bezwiednie powtarzanym przysłowiem? Ależ skąd! przejmuję się natomiast filozofią, którą wkłada się do głowy dzieciom. Filozofią na życie, wedle której:

niedziela, 19 sierpnia 2018

Wysokie temperatury

Siedzę na plaży lokalnego jeziora. Widok piękny, ludzi nie ma za wiele, bo dzień raczej pochmurny. Chmury na niebie są jednak niczym w porównaniu z tymi, które nie raz przetoczyły się nad naszym domem z powodu wakacyjnych wypraw. Znacie to? Torby spakowane. W jednej przekąski i picie. Coś na zimno, coś na ciepło, na mokro i sucho. Foremki mam. Ręczniki mam. kapelusze na każdą głowę są. Krem. Klapki. milion spodenek na zmianę dla wychodzącego z pieluch dwulatka. Milion myśli na sekundę. Jedna torba na ramię, druga w rękę, trzecia w drugą, a czwarta w tę brakującą, której jeszcze nie wyhodowałam na plecach. Klucze w zęby. Pot na czoło.
Jak już wszystko mam na sobie niczym wielbłąd, zaczyna się akcja. Młodszy wyrywa starszej tę najlepszą i jedyną w swoim rodzaju piłkę. Starsza w krzyk. Młodszy w płacz. Temperatura rośnie. Chmury nadciągają. Szukam w sobie cierpliwości, a im bardziej szukam, tym bardziej jej tam nie ma. Może w tej torbie miedzy majtkami? Zerkam na zegarek. Przeliczam, że już powinniśmy tam być. Bo południe. Bo drzemka. Bo obiad. Bo coś tam. Te myśli przełączają moje ciało w tryb "zaraz mnie szlag trafi". W tle krzyki i wrzaski, że MOJE,że nie, bo MOJE!!!!!!! Gradowe chmury mruczą. Bolą mnie ręce i plecy. Temperatura z 35 nagle wzrasta do 100. Pokrzykuję. Pohukuję. Wyrzucam z siebie słowa godne miana zwycięzcy na najbardziej beznadziejne i głupie słowa matki. Robi się nieprzyjemnie. Do palców nie dochodzi mi krew, tam gdzie ściskam siaty, ale za to jej nadwyżka uderza do głowy. Jestem w trybie "walki". Walczę o przetrwanie, o koniec. Z wiatrakami też walczę.
To lato zaczęło się takimi właśnie kilkoma wyprawami. Przeprawami przez nieoczekiwane zwroty akcji. Kłótnie rodzeństwa dokładnie w momencie gdy już jesteśmy spóźnieni. Siku na podłodze, gdy wykorzystałam już ostatni talon wewnętrznych zasobów mocy. Moimi reakcjami. Upał. Duszno. Szybko, szybko, no już. Przecież potem będzie już naprawdę fajnie. Jeszcze tylko przejdą te czarne chmury matczynego zniecierpliwienia i będzie naprawdę luz. Jeszcze tylko rzucę kilka niemiłych słów i pojedziemy odpocząć. Tylko zanim przyjdzie odpocząć, trzeba się zmierzyć z gryzącym golfem poczucia winy. Nie wiem jak Ty, ale ja tak mam, że jak zgotuję dziatwie nerwówkę z okazji wyjścia z domu, to wcale się nie cieszę tym wszystkim w pełni. Miętoszę w głowie, a co gorsze i absolutnie nieskuteczne, obiecuję poprawę. Nie podobało mi się to wszystko. Nie podobało mi się okupienie wakacyjnych przyjemności tym, nikomu niepotrzebnym gradobiciem. Ustaliłam najpierw w głowie fakty. Dzieci żyją poza czasem. Nie znają się na zegarku. Tak naprawdę jest to ich błogosławieństwem i nie należy im tego zabierać. Wakacyjne wypady, czas wolny i przyjemności, to nie jest umówiona na czas wizyta u specjalisty. Oczywiście małoletni to wiedzą, moja głowa dopiero się uczy. Napięcie, poganianie, nerwy i cierpkie słowa niczego nie przyspieszają. Naprawdę! Oczywiście mogę wrzasnąć, ustawić dwuosobowe wojsko do pionu., rzucić mrożące krew w żyłach spojrzenie, pokiwać palcem, a nawet pogrozić . Tylko, co potem? Zrzucić z siebie ten golf poczucia winy i radośnie, w podskokach, hasać z dziatwą po łące? Coś mi tu nie gra. Zupełnie jak w pewnej nadjeziornej restauracji, gdzie, nim przekroczysz próg, dowiesz się z tabliczek na drzwiach, że jesteś, owszem, mile widziany, pod warunkiem, że... i tu masz litanie, że nie wolno Ci trzaskać drzwiami, że bez psa, że bez roweru, że parking 5zł, a zgubienie numerka 20. Zapraszamy!
Odebrałam lekcję i mam za sobą już kilka niezłych wypadów nad jeziorko, gdzie siedzę sobie nieodziana w gryzący golf poczucia winy. Oddycha się bez niego jakoś bardziej pełną piersią. Dzieci mam te same. Pomysły w ich głowach nadal nieodgadnione i z nie najlepszym wyczuciem czasu. Z resztą czas sobie płynie. Nie zerkam na zegarek bo to przyspiesza mi rytm serca. Oddycham. Kiedy trudności przy drzwiach piętrzą się niczym nasze wszystkie buty, włączam świadomość. Zauważam, że ciało napina się już niczym struna, chcąc niepostrzeżenie wysłać do mózgu komendę "walcz". Biorę głęboki wdech i myślę "wakacje"... Kiedy czuję, że głos sięga po nieprzyjemne tony przypominam sobie, po co to wszystko? Czy to wizyta u dentysty czy wyprawa po przygodę ? Oddycham. Nie zamieniłam się w mistrza zen. Nie jestem niczym niewzruszoną oazą spokoju. Nie rozbiłam banku pełnego lśniących sztabek cierpliwości. Uwierz mi, że wręcz przeciwnie. Nabyłam jednak ( po taniości!) wspaniałą latarkę ŚWIADOMOŚCI. Kiedy czuję, że serce bije mocniej zapalam latarkę i widzę, to serce przyspieszające swój rytm. Gdy w głowie kołaczą się pełne złości i irytacji myśli, oślepiam je latarką świadomości i widzę, że mam już chyba trochę dość. Siadam na podłodze, żeby odsapnąć. Nie jestem zawsze spokojna. Nie jestem opanowana. Ale nie psuję już powietrza swądem nerwowości.
Daję sobie prawo, żeby nie mieć też siły. Kiedy dopada mnie comiesięczna kobieca przypadłość, na dworze jest 35 stopni, to chodź wiem, że fajnie by było dzieciakom pomoczyć się w wodzie, odpuszczam. Wiem, że tym razem nie dam rady. Nie dam rady SPOKOJNIE wybrać się z domu. Leżymy wtedy w chłodnej sypialni. Dobrze sie bawimy. Są wakacje i o to w tym chodzi. Ułożyłam to sobie w tym roku w głowie. Nie chodzi o to, ile i jakich zaliczymy atrakcji. Nie chodzi ile kosztują pieniędzy, ale ile kosztują PRAWDZIWEJ RADOŚCI. Nie chodzi o to ile stracimy z konta w banku, a ile ewentualnie z konta relacji. Nie chodzi o to by dotrzeć gdzieś za wszelką cenę. Miejsca same w sobie nie są gwarancją luzu i odpoczynku. Tylko my, rodzice możemy ten luz stworzyć, nawet na skrawku trawniczka tuż za blokiem. Możemy go też odebrać. Możemy rozpalić wielkie, fajowe ognisko, dać patyk do ręki, a potem... szarpiąc tę rękę pohukiwać, że do ognia nie wolno. Możemy zabrać nad wodę. a potem głosem pełnym pretensji krzyczeć, że majtki mokre... Wakacje są fajne, lato daje dużo możliwości. Ale tylko tych, których nie odbierają dorośli. Bo jeśli podroż do jakiegoś mega wypasionego, fantastycznego, drogiego, ociekającego fajnością i w ogóle, wielkiego "WOW" czegoś tam, odbywa się w smrodzie nieprzyjemnych uwag, pretensji, irytacji, złości, nerwów, które idą w pięty, to sorrry, ale ten smród będzie się ciagnął za nami nawet i 1000 km od domu. Wtedy to już nie jest fajne. Jak tak, to ja zostaje w domu.

Lato w tym roku rozpieszcza iście letnimi temperaturami, a prognozy mówią, że w ogóle będzie się jeszcze z jesienią przepychało o miejsce w kalendarzu. Mamy zatem jeszcze czas. Jeszcze zdążymy zagrać w zielone, chowanego i berka. Jeszcze porzucamy radośnie piłką w cieniu zwyczajnego drzewa. Jeszcze zakopiemy nogi w piasku i zegarek pod poduszką. Jeszcze zdążymy ucieszyć się nie na żarty i popatrzeć w chmury. Jeszcze zdążymy się nie spieszyć i oddychać w pełni. 
A za kilka lat obejrzymy zdjęcia, które przypomną NAPRAWDĘ RADOSNE CHWILE, nie tylko na zdjęciu, lecz w sercu.


sobota, 26 maja 2018

Na szlaku macierzyństwa

Moją ulubioną metaforą macierzyństwa, czy też rodzicielstwa w ogóle, jest chodzenie po górach. Towarzyszenie małemu człowiekowi w rozwoju to dla mnie wędrówka górska bez możliwości wjazdu na szczyt kolejką. Dziś Dzień Matki. Zapraszam więc na wyprawę!
1.    Przed wyprawą: zbadaj teren, czyli zasięgnij informacji z pewnych źródeł. Pamiętaj przy tym, że próżno szukać szczegółowej mapy. Nikt bowiem jeszcze nigdy wcześniej nie spotkał Twojego osobistego dziecka! W funkcji kompasu przyda Ci się najbardziej Twoje serce. Świetnym przewodnikiem będzie intuicja, która choć dość nieśmiała, to jednak posiada miliardy lat doświadczenia w temacie.
2.    (Nie)zbędne gadżety: naprawdę nie musisz mieć tego wszystkiego! Nie ma cudownego gadżetu na kolki, magicznej różdżki na ząbkowanie czy misia gwarantującego nieprzerwany sen. Z gadżetów może Ci się przydać podręczny nos klauna na wypadek ekstremalnej sytuacji , w której tylko śmiech może Cię uratować.
3.    Plecak: weź sobie sporo bluzek na zmianę, batony pełne miłości i litr wewnętrznego spokoju. Szczególnie przydatny będzie wysoce specjalistyczny detektor szczęścia. Musisz bowiem wiedzieć, że na szlaku czeka Cię masę uniesień, wzruszeń i radości, które bardzo łatwo jest przeoczyć.
4.    Towarzystwo: otaczaj się ludźmi zmierzającymi w tę samą stronę. I nie chodzi tylko o to, że nie tracę czasu na ludzi którzy uważają na przykład , że dziecku to trzeba czasami po prostu porządnie przyłożyć. Nie, to jest tak oczywiste, jak to, ze wyprawy w góry nie planuję z kanapowcami zalegającymi przed telewizorem. Chodzi tu raczej o kierunek drogi, czyli wartości wyznaczane w rodzicielstwie. Uwielbiam towarzystwo ludzi, którzy stawiają na budowanie bliskich i autentycznych relacji z dziećmi. I chociaż podejmujemy różne decyzje, co do chrztu czy szczepień, to czuję, że zmierzamy w tę samą stronę. W takim towarzystwie maszeruje się raźniej.
5.    Odpoczynek: nie możesz iść pod górę 365 dni w roku, 24 godziny na dobę. To byłoby po prostu głupie. Oczywiście zmęczenie, chwile słabości, a także pot, smród i łzy, są integralną częścią każdej górskiej wyprawy. Grunt to złapać oddech, gdy stromizny maleją. Regenerować się naprawdę, a nie na niby w stylu „mam czas dla siebie, więc umyję okna”. Czemu to takie ważne? Bo musisz mieć zasoby. Bo na szlaku macierzyństwa są chwile pięknych widoków i chwile ostrego zasuwania pod górę aż pot zalewa oczy. Oddychaj na płaskim. Nie trać z oczu celu kiedy jest ekstremalnie pod górę.

Nader wszystko ciesz się Drogą. Nie zaciskaj zębów „byle do celu”. Wyostrz zmysły i włącz detektor szczęścia.

Nie przegap po drodze tej malutkiej zaczerwienionej poziomki. Nie zapomnij rozejrzeć się wokół. Chłoń górskie powietrze pełne radosnego i beztroskiego chichotu. Dostrzegaj mijane po drodze, bezcenne i piękne widoki. Rób przerwy, żeby poleżeć z dziećmi, poprzytulać się i zjeść tę przepastną kanapkę bliskości. Weź łyk miłości i ruszaj dalej. Celem jest Droga.

Idziesz tą Drogą tylko jeden raz.

niedziela, 13 maja 2018

W rzece życia

Wartki strumień rzeki stał się już raz przyczynkiem do refleksji, o czym możecie przeczytać TUTAJ. Było tak i tym razem podczas majowych wypadów ogródkowo – działkowych. Technicznie, na pierwszy rzut oka, cała sytuacja wyglądała niepozornie. Leśny strumyk, czwórka dzieci i tyleż samo dorosłych. Do tego dźwięki lasu bezpardonowo przerywane okrzykami radości, beztroskim chichotem  i matczynym „ała! Przecież mi powykręca nogi!”. Musicie bowiem wiedzieć, że strumień ze  źródlaną wodą jest co najmniej wielce lodowaty. Ja nie wytrzymuję bólu, wyskakuje na pomost i patrzę…
Ostatnio kilka razy w necie, widziałam takie zdjęcia misek. Plastykowe miski z całkiem prawdziwymi liśćmi, z kamieniami, ściółką leśną i może nawet z najprawdziwszą brudną ziemią, mokrą kałużą i piaszczystym piaskiem. Wyglądało ekstra. Dzieci mogą sobie do tych misek wejść. Wyobrażam sobie, że nawet pozwala się im wejść tam na bosaka ba, nawet na tym to wszystko polega! Rodzice płacą za taką mozliwość obcowania z fragmentem lasu, łaki, czy innego ogródka.

czwartek, 8 marca 2018

Dziś dziewczynka jutro kobieta

Dziś dzień kobiet. Myślę więc o naszej Ani. Myślę o dziewczynce, która będzie kiedyś kobietą. Myślę o tym, że nasza córka będzie kiedyś dorosła, a nasze zadanie tam właśnie, w tej odległej przyszłości będzie miało swój spektakularny finał. To ważna perspektywa, bo przecież Ania jest z nami tak naprawdę tylko przez chwilę. Nie mam jednak wątpliwości, że jest to chwila znacząca. Chwila, w której mogą urosnąć jej SKRZYDŁA…
Próbuję dziś zbadać strukturę tego ptasiego i anielskiego atrybutu. Pochylam się nad niezwykłymi piórami, z których utkane są skrzydła SILNEJ KOBIETY.

wtorek, 5 września 2017

Przedszkole - adaptacja

Stópka za stópką zawędrowałyśmy z Anią do przedszkola, a ja tego samego dnia wzięłam udział w fantastycznym spotkaniu z Agnieszką Stein, zorganizowanym przez Bielski Klub Rodzica. Ponieważ treści, jakie tam usłyszałam okazały się dla mnie ogromnym wsparciem i dodały siły do tego, aby (mimo nie zawsze sprzyjających okoliczności), adaptację przedszkolną przeprowadzić przede wszystkim z największym szacunkiem dla dziecka i jego przeżyć, chce się z Wami podzielić tym, co tam usłyszałam.
Nie wyczerpię tutaj tematu, ale podpowiadam sięgnięcie po książkę "Akcja adaptacja" A. Stein po więcej treści. Poniżej zupełnie subiektywny wybór tego, co dla mnie było ważne/ pomocne/ wspierające lub zwyczajnie zostało w głowie ze wspomnianego spotkania:
1. Nie ma czegoś takiego jak niegotowe do przedszkola dziecko. Brak gotowości może tkwić w samym procesie adaptacji lub miejscu (kiedy przedszkole nie jest gotowe by zapewnić opiekę adekwatną do potrzeb tego dziecka). Dziecko jest zawsze gotowe, aby poznać i zaufać nowej osobie, choć może to zająć mu bardzo dużo czasu. 
2. Na proces adaptacji mają wpływ wszystkie wcześniejsze doświadczenia dziecka z ROZSTANIEM. Dziecko z tych doświadczeń korzysta. Jeśli rozstanie z mamą było na przykład formą kary ("idź do swojego pokoju i wróć jak się uspokoisz"/ "jak nie przestaniesz to Cię zostawię!"), to są to negatywne doświadczenia z sytuacją rozstania i trudniej jest dziecku się rozstawać. Doświadczenia rozstania to też np sytuacje, gdy mama wychodzi, a dziecko zostaje z tatą - nawet jeśli dziecku jest smutno, to jeśli tata przytuli i potem miło spędzają czas, to takie doświadczenia są kolejnym pozytywnymi cegiełkami, które budują fundamenty późniejszego stosunku do rozstania z mamą. 
3. Jeśli do tej pory zwykle tata pracował, to dziecku może być łatwiej rozstać się z nim w przedszkolu bo ma już za sobą dużo takich doświadczeń, że żegna się z tatą, a potem tata wraca i, że to jest ok. 
4. Adaptacja wymaga czasu. Jeśli na początku będziemy się za bardzo spieszyć, to może się okazać, że po jakimś czasie trzeba będzie zrobić kilka kroków wstecz, a to zawsze jest trudniejsze. Rodzice dzieci, które w pierwszych dniach wspaniale się bawią w przedszkolu i nie chcą wracać do domu mogą wpaść w taką pułapkę, że po paru dniach lub tygodniu dziecko kategorycznie odmówi chodzenia do przedszkola. Dlatego na początku  warto zostawiać dziecko z lekkim niedosytem. Nie przyspieszać procesu, aby miał on łagodny przebieg. 
5.Przy rozstaniu w przedszkolu, a także później, gdy odbieramy pociechę, warto być otwartym na wszystkie jego emocje. Nie wymagać dzielności, bo ona może oznaczać ukrywanie prawdziwych emocji. Pokazywać, ze interesuje nas to, co się naprawdę działo i, co naprawdę przeżywało dziecko. 
6. Wspierające jest dla dziecka mówienie: "widzę, że jest Ci trudno", "Rozumiem/widzę, że tęskniłeś/aś". 
7. Nigdy nie należy mówić "Tęskniłam", "Martwiłam się". Takie komunikaty obciążają dziecko dodatkowo naszymi emocjami. Dziecko nie chce dla nas takich trudnych przeżyć, więc nie będzie chciało chodzić do przedszkola skoro to przynosi nam takie trudne doświadczenia.  
To moje luźne notatki ze spotkania rodziców z Agnieszką Stein. Dodatkowo wspierające było dla mnie też rozwianie takiego mitu, że przedszkole jest dzieciom niezbędne do rozwoju społecznego. Jest to mit, bo choć może być wspaniałym doświadczeniem obcowania z rówieśnikami, to nie jest absolutnie niezbędne to rozwoju takich kompetencji. Jeśli dziecko ma kontakt ze sporą liczbą ludzi w różnym wieku (babcie, ciocie, kuzyni, sąsiedzi i dzieciaki z podwórka) to jest to też wystarczające. 
A na koniec najważniejsze dla mnie słowa Agnieszki Stein, które powinny być, jak dla mnie, myślą przewodnią doświadczeń przedszkolnych: DZIECKO MA SIĘ CZUĆ BEZPIECZNIE. WSZYSTKO MUSI BYĆ ROBIONE Z SZACUNKIEM DLA DZIECKA. I choć wydaję się to oczywiste to z mojego pierwszego dnia w przedszkolu oraz z relacji innych rodziców ten podstawowy wyznacznik adaptacji nie zawsze jest dotrzymywany. Na szczęście w dużej mierze to my, rodzice decydujemy czy cel zostanie osiągnięty. A co jest celem? Nie to, aby dziecko jak najszybciej zostawało na wiele godzin w przedszkolu. Nie to jest celem adaptacji. Jej celem jest to, żeby dziecko zobaczyło i doświadczyło, że przedszkole jest fajną sprawą :)
Ważną wskazówką, którą udzieliła mi wspaniała koleżanka - przedszkolanka była sugestia, aby poczekać dwa tygodnie, a może i cały wrzesień i rozpocząć adaptację z takim małym poślizgiem. Jest to podyktowane tym, że pierwszego dnia wiele dzieci bardzo, bardzo płacze i krzyczy, więc jeśli jest taka techniczna możliwość to nie ma się, co spieszyć. 4 września zniechęcił Anię i nie chciała zostać (ze względu na okropny harmider). Ale nie rezygnujemy. Akcję "adaptacja" rozpoczniemy może za dwa tygodnie i... nie będziemy się spieszyć. Stópka za stópką, wierzę, że przedszkole dla Ani może okazać się po prostu fajne. 
P.S. Z zasłyszanych historii wiem, że wiele przedszkoli o adaptacji przedszkolnej nie wie absolutnie nic albo nie chce wiedzieć. Nie ważne. Ty rodzicu wiedz swoje i rób swoje. Nie daj się poganiać. Znasz swoje dziecko najlepiej. Masz prawo trzymać go na rękach, przytulać i odebrać po godzinie. Najważniejsze jest by Twoje dziecko czuło się bezpiecznie. Najważniejszy jest szacunek do dziecka. Szacunek dla jego przeżyć. Kropka.