czwartek, 31 grudnia 2015

To już jest koniec.


Wraz z końcem roku 2015 dobiegła też końca nasza „droga mleczna”. Karmiłam Anię piersią przez 16 miesięcy i była to przygoda różnobarwna, podczas której stoczyłam nie jedną bitwę i nie jedno zebrałam doświadczenie. I choć teraz, z perspektywy czasu wszystko wydaje mi się całkowicie naturalne, to jednak przekopanie szufladek pamięci, przypomina, że bywało różnie…
Uzbrojona w wiedzę (mądre książki, szkoła rodzenia), z solidną determinacją za pazuchą, z obawami i strasznymi opowieściami z tyłu głowy oraz niezastąpionym mężem u mego boku, wyruszyłam w drogę, zaczynając oczywiście na łóżku szpitalnym. Niestrudzenie zamęczałam każdą położną i pielęgniarkę z oddziału noworodkowego, pytając o prawidłowe przystawianie i niepokojąco ekspresowe tempo jedzenia mojej pociechy (dwa pociągnięcia i kima!). Wyposażona w dodatkowe punkty doświadczenia i wiedzy (np. jak się smyra w piętkę to dzidziuś nie zasypia, tylko ssie), z rycerzem u mego boku, dzielnie opuściłam szpital, zupełnie nie dostrzegając, że za rogiem czają się już kolejne Potwory Laktacyjne, z którymi przyjdzie mi się zmierzyć. Najszybciej i najbardziej zaskoczył mnie Nawał Pokarmu, bo choć czytałam i słyszałam, to dopiero na własnej skórze (czy raczej piersi) mogłam się przekonać o jego mocy. Kilkudniowe zmagania z tymże przeciwnikiem zakończyłam sukcesem, z nieocenionymi wskazówkami strategicznymi doradcy laktacyjnej oraz wsparciem męża i orężem schładzanych i podgrzewanych na zmianę okładów.
Tarczą ignorancji sprawnie odbijałam dziwaczne sugestie jakoby dziecko przy piersi spać nie mogło, a potem, nie bez trudu walczyłam jeszcze wielokrotnie z mitologicznymi stworami typu „nie jedz tego i owego, bo zaszkodzisz dziecku”. Mimo ekwipunku pełnego gadżetów laktacyjnych, okazałam się słabo przygotowana do radzenia sobie z… własnymi piersiami! Zanim jednak weszłam na średniozaawansowany poziom panowania nad tryskającym i wylewającym się mlekiem, poplamione bluzki i wkładki laktacyjne odeszły w niepamięć.

Najbardziej wyczerpujące fizycznie bitwy stoczyłam dwukrotnie z Zapaleniem Piersi, które każdorazowo powalało mnie stanem wysokiej gorączki. Zmęczenie i Nieprzespane Noce, okazały się w tym wszystkim zaskakująco łagodnymi przeciwnikami i nie zszargały mną tak, jak to sobie wyobrażałam. Niespodziewanie zaś trudną i wyczerpującą okazała się walka na linii instynkt – autorytet lekarski, kiedy to przyszło mi się zmierzyć z rzuconą mi pod nogi kłodą z napisem „karmienie dziecka powyżej 10 miesiąca jest niefizjologiczne”. To zdanie wypowiedziane przez pediatrę, poważnie osłabiło moje morale, ale i tym razem niezawodna doradca laktacyjna, mąż i dzielne matczyne serce, rozprawiły się z przeszkodą, robiąc swoje, a przy okazji zmieniając pediatrę.
Nie samą walką jednak usłana była ta droga! Jak w każdej podróży najpiękniejsze były widoki, których na próżno opisywać! Były też nie mniej piękne efekty dźwiękowe, czyli pomruki, „ciamkanie”, przejmujące westchnienia i inne „mniam, mniam” dające wyraz, jak mniemam, niebywałej rozkoszy podniebienia.
W podróży owej, nie zabrakło atrakcji takich jak karmienie na ławce w parku, w samolocie, nad jeziorem, na plaży i gdzie akurat dusza zapragnie oraz zajęć fakultatywnych z zakresu różnych pozycji karmienia z uwzględnieniem aktualnych preferencji głównego konsumenta. Było, więc trochę trudno, zaskakująco, pięknie, ciekawie i zabawnie, ale nade wszystko, przez większą część tego okresu było całkiem… naturalnie!
P.S. Spodziewałam się, że pierwsza przespana noc po 16 miesiącach będzie wielkim wydarzeniem, tymczasem na razie budzę się w porze karmienia i nie mogę zasnąć!

czwartek, 24 grudnia 2015

Idą Święta

Myślałam, że Anię zachwyci choinka, ale okazało się, że najlepsze jest wysypywanie ozdób z pudełka oraz wkładanie sobie torebek ozdobnych na głowę.
Ponieważ Ania wciąż się zmienia, a jej doświadczanie Świąt, co roku jest zupełnie inne, my również dzięki niej, przeżywamy je i odkrywamy inaczej niż kiedyś. Jednak to, co osobiście w Świętach Bożego Narodzenia lubię najbardziej, to POWTARZALNOŚĆ. Czekam i delektuję się tymi samymi potrawami wigilijnymi, cieszę się, że na choince w domu moich rodziców, znów zobaczę te same, może nie modne, ale pełne sentymentów ozdoby choinkowe… Próbuję poczuć podekscytowanie, jakie towarzyszy mojemu siostrzeńcowi, który zgodnie z tradycją, jako najmłodszy w rodzinie, będzie rozdawał prezenty spod choinki (tym razem być może z pomocą Ani). Jak co roku z przyjemnością słucham kolęd i jak zawsze jest mi wstyd, że wciąż pamiętam tylko pierwsze zwrotki…

To jeszcze nie czas by opowiedzieć Ani, dlaczego na stole ustawiamy jedno nakrycie więcej. Jeszcze nie pora na wspólne odliczanie ilości wigilijnych potraw i zdradzanie sekretów ich przyrządzania. Ja jednak już dziś cieszę się, że krok po kroczku, przekazywać będziemy Ani świąteczne tradycje, że dzięki jej obecności, spada na nas, jakże wdzięczna odpowiedzialność snucia dalej, dawno temu już zapoczątkowanej opowieści… Z pokolenia na pokolenie, przekazywanej wielkiej tajemnicy Bożego Narodzenia, cudownych zwyczajów i rodzinnych tradycji…
W tym roku cieszymy się razem zapachem jodły, pomarańczy, goździków i widokiem światełek na choince. Dla Ani będzie to czas wyjątkowy, bo obfitujący w spotkania z kochanymi kuzynami, ciociami, dziadkami i przede wszystkim z niecodzienną, całodobową obecnością tatusia w domu, a więc ogromem radości. 
Póki, co, już dziś, przyrzekam sobie, aby z odpowiednią starannością przekazywać Ani to, co mnie przekazała moja mama, jej opowiedziała moja babcia, a babci moja prababcia… Niezmiennie, z poszanowaniem snutej od lat OPOWIEŚCI.