sobota, 27 lutego 2016

Niepoważne sprawy


Uwaga, przed zapoznaniem się z tym tekstem skonsultuj się z własnymi oczekiwaniami. Jeśli potrzebujesz głębokich, egzystencjalnych przemyśleń, w tym poście ich nie znajdziesz.
Dziś będzie o stopie. Mojej stopie matczynej, z wyraźnymi śladami zielonego super zmywalnego flamastra, którym wczoraj z zapałem odrysowywałyśmy sobie z Anią stopy na wielkim arkuszu papieru. Flamaster owszem, zmywa się bez zarzutu, ale należy uprzednio posiedzieć, tak jak Ania, z pół godziny w wannie. Ja siedziałam dziesięć minut, bohomazy nie zdążyły się odmoczyć, ale ja zdążyłam szczerze zaśmiać się pod nosem. No, bo kiedy ostatnio miałam stopę umazaną flamastrem?! Czy w ogóle kiedyś miałam? Nie przypominam sobie, podobnie jak i tego, żeby moja dziurka w nosie podlegała próbie radosnej penetracji przez półtoraroczny paluszek wskazujący.
Dziś z samego rana stanęłam na linii ognia, kiedy moje wyjście z kuchni zbiegło się czasowo z lotem zużytej pieluchy jednorazowej sprawnie rzuconej przez tatę Ani. Zupełnie niespodziewanie oberwałam w nogi tym, skądinąd dość ciężkim przedmiotem, co ostatecznie obudziło mój umysł, a nade wszystko rozbawiło.
Lubię te sytuacje. Kolekcjonuję w myślach moje podchody i ekstremalne pozycje mające na celu skrócenie malutkich paznokci śpiącej wojowniczki, potajemne wrzucanie do pralki i równie dyskretne suszenie jedynej ulubionej przytulanki.
Błahostki, drobnostki, niepoważne sprawy. Wywołują uśmiech niczym te dzisiejsze promyki słońca za oknem.

piątek, 19 lutego 2016

(Nie)grzeczna mama Ani



Dawno, dawno, dwanaście miesięcy z hakiem temu, przeżyłam największą konsternację swojego życia, kiedy ktoś zapytał mnie czy Ania jest grzeczna. Nie jestem osobą mało elokwentną, a już na pewno nie tak bezrefleksyjną by słowa nie potrafić wystękać na temat własnego dziecięcia, a jednak, mimo wszystko, brzydko mówiąc zatkało mnie. Wyobraźnia podpowiadała wprawdzie komiczne obrazy półrocznej wówczas Ani dzierżącej w rękach nóż i widelec na zmianę z filiżanką herbaty zgrabnie unoszoną do ust, które zaraz potem młoda panna elegancko muskała białą serwetką. Te oraz inne irracjonalne wyobrażenia niemowlaka mówiącego dziękuję, proszę i (koniecznie!) przepraszam zaraz po charakterystycznym dla tego wieku beknięciu czy solidnym „bąku”, rozbawiły wprawdzie me myśli, ale nijak nie pozwoliły odpowiedzieć na postawione pytanie. Uznałam je wówczas za absurdalne i bardzo niegrzecznie mówiąc olałam temat „grzeczności” mojej pociechy.
Potem, wspierana tekstami i refleksjami innych ( polecam zwłaszcza: http://mataja.pl/2015/10/nie-pytaj-dziecka-czy-bylo-grzeczne/ oraz https://kobiecykod.wordpress.com/2016/01/15/dlaczego-moja-corka-nie-bedzie-grzeczna-dziewczynka/ ) utwierdziłam się w przekonaniu, że jeśli „grzeczna” ma oznaczać uległą, podporządkowaną i bezwzględnie posłuszną, to zdecydowanie nie chcę, aby moja córka była grzeczna. Chcę zdecydowanie by była wrażliwa, empatyczna, by szanowała granice, uczucia i prawa innych, by znała i szanowała też swoje. Wiem, że nic jej tego tak nie nauczy, jak doświadczenie na własnej skórze, bycia rozumianą, słuchaną, szanowaną. Wiem, że od mojej empatii i wrażliwości wszystko się zaczyna. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, chciałoby się napisać, ale nie, tak krótko nie będzie (choć wiem, że jak za długo, to mało kto czyta).
Ania wkroczyła w ten etap rozwoju, kiedy nie mówi jeszcze, ale wyraża swoje zdanie, sprzeciw i niechęć do tego czy owego. I to jest moment, kiedy moje założenia zderzają się z rzeczywistością, kiedy terapeutyczne oblicze macierzyństwa (o smoku trzygłowym tutaj) konfrontuje mnie z tym, co we mnie, w środku, co się tam może chowało a teraz wyłazi bezczelnie na wierzch. To jest ten moment, kiedy Ania płacze, bo ktoś obcy dotyka jej zabawkę, a u mnie do głosu dochodzi „grzeczna dziewczynka”. Nachyla się podstępnie i szepcze do mego ucha „bądź grzeczną matką i każ jej się dzielić, weź jej tę zabawkę i pokaż jak należy się zachować. Powiedz jej, że musi się dzielić, że trzeba się bawić z innymi dziećmi.  No dalej, nie zważaj na jej płacz i opór, musi się przecież nauczyć dobrych manier…” Te słowa, a i inne, w innych sytuacjach, niczym jad wlewają się cienką strużką do mojej głowy nakazując posłuszeństwo wobec oczekiwań społecznych. Nie, nie pozwalam by mną kierowały, ale też nie od razu powalam kopniakiem z półobrotu. Próbuję je jednak łapać. Przyznaję, że walczę gołymi rękoma i nie przychodzi mi to łatwo. Kiedy jednak mam je już w garści, podduszam lekko, a potem bez litości przyglądam się, patrzę im prosto w oczy, choć bywa to niezbyt przyjemne. Jak już zobaczę, poczuję i skonfrontuje się z przebrzydłą mordką WEWNĘTRZYNYCH NAKAZÓW, zaciskam mocniej pięść i pozwalam by ginęły. Nie chcę by moja córka była „grzeczną dziewczynką”, ale już wiem, że bycie nieposłuszną matką bywa dosyć trudne. Pomaga mi fakt, że mam wokół siebie mądre mamy, które w odpowiednim momencie rzucą dosadnym porównaniem w rodzaju: ej, a ty byś chciała, żebym teraz poszła do twojej sypialni i wzięła sobie na przykład twój stanik? No, co, nie podzielisz się? Wiadomo, w dżungli placu zabaw i parku, nie jest już tak spokojnie, rozumiejąco i akceptująco, ale nieposłuszna matka nie musi się tym przejmować, największą walkę toczy, bowiem w środku, ze samą sobą. Do dyspozycji mając arsenał samoświadomości, uważnej refleksji i nonkonformizmu.