środa, 25 maja 2016

Jak koń

Post dotyczący karmienia (tutaj) pobił rekord poczytalności i mam taką nieśmiałą tezę, iż stało się tak za sprawą czegoś, co nazwałabym „łączeniem się w cierpieniu”… Bo się nagle okazało, że to karmienie nie jest tak wspierane, tak lekkie, łatwe i bajkowe.. Bo nie tylko ja tak mam i nie tylko ja borykałam się z trudnościami i wtedy zawsze jest lżej, wiadomo w stadzie raźniej.
Dlatego domyślam się, że post w rodzaju „odczarowujemy macierzyństwo”, w którym to wyraz znalazłyby wszelakie matczyne frustracje, bolączki i „zakazane” złości, mógłby okazać się nie lada hitem. Taki post jednak nie powstanie. Nie będzie modnego odlukrowywania i macierzyństwa ”bez fikcji”. Jak dla mnie macierzyństwo jak koń – jaki jest każdy widzi. Zwierz ten nigdy nie jawił mi się jako słodki, pastelowy kucyk z kokardką na ogonie. A jednak zaskoczył mnie swym wnętrzem niczym koń trojański, z którego, zupełnie dla mnie niespodziewanie, wyskakują zachwyty, zdumienia, radości i wzruszenia. Tak właśnie, tego nie przewidywałam. Miałam lęki, obawy i katastroficzne wizje, ale zupełnie nie podejrzewałam, że można się tak wypełnić miłością po brzegi, że można taką radość przeżyć i dumę, co dotyka aż do gołych kości. Nikt mnie nie przygotował na te chwile, kiedy malutkie paluszki badawczo analizują każdy pieprzyk na mojej szyi ani na to pogranicze wariactwa, w którym wącham moje dziecko i gapię się każdorazowo, gdy zaśnie, jakby kolejny raz miał już nie nastąpić (więcej o niepoważnych sprawach). Rwący potok niebywałej matczynej czułości zaskoczył mnie równie mocno, co drzemiąca w mym wnętrzu waleczna lwica, gotowa rozszarpać w obronie rodziny.
To dopiero mój drugi Dzień Matki, w tej niezwykłej roli. I choć mózg mi paruje by ubrać w słowa to, co leży w sercu, to jednak intelekt i słowa, nie mogą tej niezwykłości i piękna macierzyństwa ogarnąć. Wyszło słodko? Patetycznie i romantycznie? Zapewniam, że to nic, w porównaniu ze słodyczą, co zalewa mi wnętrzności, kiedy słyszę, czule wypowiadane pod moim adresem: „mamusiu…”.