piątek, 31 lipca 2015

EKOnomia

Ania lada dzień wyrośnie z koszulki z napisem „Moja mama jest EKO”, więc czuję się trochę wezwana do odpowiedzi.
Przyznaję, że nawet nie podeszłam do ringu, żeby stoczyć walkę z moim Lenistwem w celu zastosowania pieluch wielorazowych. Cichaczem, w szatni, zrobiłam szybki „research” w tym temacie, po czym w te pędy pobiegłam po kolejną paczkę pieluch jednorazowych.  Nie mam na swoje usprawiedliwienie nawet względów finansowych, gdyż pudło pielucho – majtek do wielokrotnego użycia otrzymaliśmy w prezencie. Wiem też, że można, że to nie jest niewykonalne, znam i podziwiam mamy, które się podjęły. Ja, mówiąc mało elegancko, wymiękłam w przedbiegach. Pudło przekazałam dalej.
Ze Skąpstwem natomiast przewalczyłam jedną rundę, wysyłając męża na eko bazar, ale koniec końców w tej walce poległam z kretesem, ograniczając zakupy do lokalnego targowiska.
Kiedy rumieniec wstydu na mych licach osiąga najwyższy stopień swej intensywności, na „check liście” ekoparentingu, odkrywam z nadzieją znajome pojęcie WYMIANY CIUSZKOWEJ.
O tak, może nasze dziecko nie jest otoczone drewnianymi i kauczukowymi zabawkami, ale co, jak co, ubranka ma wszystkie przechodnie! Zabawki z resztą też. Plastykowe, częściej w kolorach dyskoteki niż ziemi, ale odziedziczone.
Rodzinnie, od przyjaciół i znajomych, mieliśmy szczęście zgromadzić pełną garderobę Ani, a także pokaźną kolekcje książek i zabawek wszelakich. Do tego doszły prezenty i cały pakiet gotowy.
Nie chcąc dołączyć do grona narzekających na „koszty posiadania potomstwa”, staram się unikać przeglądania oferty sklepów internetowych. Nie oglądam, nie wiem, nie widzę, to też i nie pragnę kolejnej słodkiej przytulanki, koniecznie ręcznie robionej. A jak już zdarzy mi się popaść w zachwyt nad sukienką z cyklu „dla mamy i córki”, zaraz po emocjonującej wizualizacji siebie i Ani, w tychże kreacjach, oblewam się kubłem lodowatej wody, uważnie analizując ich cenę.
Moja ekologia jest chyba bardziej ekonomią, a przyczynek do zmniejszenia światowego konsumpcjonizmu, raczej symboliczny. Mimo wszystko ze spokojnym sumieniem składam koszulkę w kolorze khaki – dostaliśmy ją od przyjaciół i chętnie przekażemy dalej.

O darmowych zabawkach/ zabawach było TUTAJ

niedziela, 26 lipca 2015

Domowy derwisz



- Żyroskop - małżonek zwięźle, acz treściwie, kwituje mój zachwyt nad wirującą bransoletką, którą Ania wytargała właśnie ze szkatułki wraz z plątaniną, zbieranych przeze mnie przez pół życia, wisiorków, korali i innych ozdób szyjnych. Kiedy mąż, ku radości Ani, zakręca klasycznym bączkiem, jako dobrym przykładem żyroskopu, ja wciąż wprawiam w ruch bransoletkę, do tej pory służącą tylko, jako przedmiot zdobiący okolice nadgarstka.


O tym jak Ania odkrywa mi świat było już TUTAJ. Dziś duszno, burzowo, mózg mi się gotuje, a że od porodu konsystencją przypomina budyń, to zaczyna już przywierać na dnie…
Dlatego nie będzie nic więcej. Zakręcam bransoletką. Muszę się spieszyć zanim Ania przerwie medytacyjną obserwację, radosnym „pac!”.

piątek, 10 lipca 2015

Nie - do - kupienia



Pierwsze były kamienie przydrożne, które moja niespełna roczna córka z upodobaniem przeglądała, podnosiła i rozrzucała, co jakiś czas sprawdzając czy aby zasada „nie jemy kamieni” nie została jakimś cudem zniesione, obalona, tudzież zapomniana przez stojącą obok rodzicielkę. Na fali tychże kamieniarskich upodobań Ania otrzymała od babci kilkanaście, całkiem dorodnych i, co najważniejsze, niemieszczących się kompletnie w jamie ustnej, kamieni. W pierwszej fazie radości z nowej zdobyczy, kamienie były roznoszone po całej działce, odrobinę lizane na pożegnanie, a potem znów składowane w misce. Następnie Ania, wykazując się typową dziecięcą kreatywnością, wymyśliła, że będzie stukać jednym kamieniem o drugi, a potem zaproponowała mi jeszcze zabawę w aportowanie, gdzie ja oczywiście odgrywałam rolę psa, podczas gdy mój mały animator z przejęciem zamachiwał się, aby rzucić kamieniem w założonym kierunku. I tak miska kamieni towarzyszyła nam przez cały pobyt na wsi, angażując Anię równie mocno, co odkryte nieco później guguły.

Przeglądając pobieżnie pękającą w szwach ofertę tzw. KREATYWNYCH ZABAWEK, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu coś namieszał, choć bardziej prawdopodobne, że zrobił to celowo, sprzedając coś, czego kupić nie można - chyba, że ja nie wiem o bazarze z kreatywnością na wagę?. Nie zaprzeczam absolutnie wartości rozrywkowej, edukacyjnej czy też estetycznej, tychże, częstokroć przeuroczych, przedmiotów, ale obserwując poczynania Ani, jestem przekonana, że najdorodniejsza kreatywność rodzi się jednak bardzo daleko od nich.
Co więcej okazuję się, że pięknie można ją rozwijać i pielęgnować bez uszczerbku na rodzinnym budżecie!
Ruszajmy więc w pola, lasy i łąki na poszukiwanie darmowych szyszek, patyczków i innych skarbów. Co z nimi robić? Bez obaw, małe kreatywne główki z pewnością coś wymyślą. UPRASZA SIĘ TYLKO BY IM W TYM NIE PRZESZKADZAĆ!


poniedziałek, 6 lipca 2015

Szczęście za paznokciem

Wracamy do domu. Samochód wypełnia zapach świeżo zerwanego oregano, mięty i szałwii, która przytula się teraz bezwstydnie do gałązek lubczyku. Wieziemy ze sobą wytłoczkę pełną jajek, od tych szczęśliwszych kur oraz całą masę wspomnień z dwutygodniowej wyprawy na wieś.
Nie wiem czy to moja dobra pamięć, czy raczej to, co pozostało jeszcze na podeszwie buta, przypomina nasze niedawne wycieczki do obory i kurnika. To tam właśnie, Ania przekonała się, że kury to „szybkobiegi, które nie wykazują zainteresowania pieszczotami, a kogucie „kukuryku” brzmi zgoła inaczej niż dźwięki nieudolnie wydawane przez mamusię, babcię czy innego dziadka.



Sympatyczna krówka Łatka z ulubionej lektury Ani, okazała się natomiast zwierzęciem sporych rozmiarów, któremu nieodzownie towarzyszy zgraja much. Z resztą, jeśli chodzi o rzeczone muchy, to uważna obserwacja jednej z nich stała się główną atrakcją pierwszego dnia pobytu na wsi. Głośno bzyczący stwór szybko jednak stracił na popularności, kiedy tylko do uszu Ani dobiegły wrzaski młodego drozda, a codzienny repertuar ptasich śpiewów okazał się być nieporównywalnie bardziej atrakcyjny niż mamusiowe „ćwir, ćwir”.


Potem były jeszcze wycieczki po leśne poziomki, skąpane w porannej rosie oraz popołudniowe polowania na prawdziwie chabrowe chabry i niezwykle delikatne maki, każdorazowo zaskakujące Anię swą kruchością. Delikatne okazały się też babcine roślinki, które niezbyt dobrze znosiły „pielęgnację” w wykonaniu mej latorośli. Ogrodnicze eksperymenty oraz wielokrotny przegląd kamyków, gałązek i innych przydrożnych skarbów, pozostawiły czarną pamiątkę za paznokciami Ani. Z rozrzewnieniem przyglądam się tym małym rączkom, namiętnie brudzonym i niechętnie mytym i cieszę się, że to dzikie, swobodne brudzenie się stało się udziałem mojej pociechy.

Lubię czytać o tym, jak naukowcy potwierdzają swymi odkryciami to, co w „mądrości ludu” znane jest nie od dziś. Tym razem rzecz dotyczyła brudu właśnie, a konkretniej odkrycia, że kontakt z bakteriami glebowymi powoduje u człowieka wzrost poziomu serotoniny, czyli tzw. hormonu szczęścia. Tym oto sposobem życiowa prawda, że brudne dziecko, to dziecko szczęśliwe, została udowodniona, a ja cieszę się ogromnie z wykazywanej przez moją córę ogromnej determinacji w dążeniu do szczęścia.














P.S. Niestety powrót do domu zmusił nas do zmierzenia się z miejskim brudem, a konkretniej z parkowymi alejkami pełnymi takich „skarbów” jak niedopałki papierosów, kapsle i psie kupy. Radości jest więc trochę mniej ;)