piątek, 26 maja 2017

Himalaje macierzyństwa



Dokładnie dwa lata temu napisałam pierwszy post. Byłam wtedy matką jednego dziecka i myślałam, że naprawdę dużo wiem. Teraz jestem matką dwojga i naprawdę wiem dużo, ale o tym, czego jeszcze nie wiem. Bo kiedy wydawało mi się, że osiągnęłam już w miarę przyzwoity poziom organizacji dnia codziennego, kiedy minął czas zimowych wyjść z domu (a te, w przypadku dwójki małych dzieci najlepiej opisują słowa Woodego Allena „gdyby nie poczucie humoru, popełniłbym samobójstwo”), a za oknem zaświeciło wiosenne słońce, nagle ni z tego ni z owego okazało się, że nie zbliżam się wcale do mojego szczytu, a cała logistyka, organizacja czasu i wszystkiego, to wcale nie góra, a dopiero baza pod najwyższą górą świata. Górą która jest nie tym, co na zewnątrz, a tym, co we mnie.
Zaszyłam się w namiocie i nie zauważyłam, że na zewnątrz zmienił się krajobraz. Z tego bieszczadzko – beskidzkiego na iście himalajski, a ja, jak ten nieopierzony i narwany szczeniak próbuję wbiec na ośmiotysięcznik jak na Babią Górę. Nigdy nie aspirowałam do tytułu idealnej matki i otwarcie dawałam sobie prawo do bycia tą dostatecznie dobrą, ale zdecydowanie próbowałam być taką samą mamą dwójki, jak wcześniej jednego dziecka! Tak samo uważną na potrzeby (nawet jak to mniejsze wrzeszczy prosto do ucha), tak samo cierpliwą i spokojną (nawet jak pęcherz pełny, żołądek pusty i nie chce być za nic na odwrót), tak samo uśmiechniętą (nawet po nocy dreptania od jednego do drugiego cudu świata), tak samo pełną energii, zorganizowaną i… wszystko generalnie tak samo, tylko z dwójką dzieci. Nie jestem mięczakiem, myślałam sobie. I nawet szłam dziarsko, dopóki… nie zabrakło mi tlenu!
Ktoś mi ostatnio podesłał cytat o tym, że matka rodzi się w tym samym dniu, gdy rodzi się jej dziecko. To bardzo trafne, bo oznacza, że ona też dopiero będzie się rozwijać, jako matka. Będzie dojrzewać, stawać się nią. Teraz myślę, że jak zostaje się matką dwójki to znów zaczynasz od początku, jako matka dwójki, potem trójki itd. Bo to nie jest to samo. Bo w Himalaje nie idzie się z tym samym sprzętem, co w Tatry. Ja to dopiero teraz zrozumiałam. Choć jestem pewna, że moje Himalaje dla matki pięciorga są zaledwie kopcem piachu.
Wypakowałam z plecaka dziarskość, dzielność i perfekcyjną organizację. Zajrzałam do środka i odkryłam, że gdzieś tam na dnie, mocno przygniecione leży moje zmęczenie. Nie chciałam go widzieć, bo siedzę „tylko” z dziećmi w domu. A ponieważ to mało ambitne zajęcie, chciałam przy okazji czytać mądre książki i znaleźć czas na wszystko. Wyszłam z namiotu, poczułam, że zimno jak skurczybyk i nie będę narzekać, bo tak jest w Himalajach. Jest też zmęczenie, które, jak to ktoś ładnie ujął, oznacza, że dałaś z siebie wszystko. Jest więc jak najbardziej na miejscu i nie ma, co próbować go uniknąć. Szkopuł w tym, by dać sobie też odpocząć. Wykurować odmrożenia i zregenerować ciało. To jest mój Everest. Naprawdę! W plecaku mam już rozmowę z mężem i prawo do nieproduktywnego wykorzystywania czasu, gdy dzieci śpią, które to sama sobie przyznałam. Na nogach porządne buty z prawdziwej troski o siebie samą. Batoniki proteinowe pełne miłości do Ani i Pawełka, a do tego PRAWO DO BYCIA ZMĘCZONĄ, które waży zdecydowanie najwięcej, ale w plecaku moim znajduje teraz miejsce NAJWAŻNIEJSZE.
Nowa góra dopiero mi się wyłoniła zza chmur, a pierwszym krokiem w jej stronę było wyszeptane do przyjaciela, nie chcące przejść przez gardło jedno zdanie "jestem zmęczona" i nie jedna łza, która za nim popłynęła...
Nie będzie konkluzji, dobrej rady i przepisu na sukces. Plecak załadowany, sprzęt sprawdzony. Czuje, że przede mną długa droga, a jak idę pod górkę, to wolę za dużo nie gadać. Ze szczytu zwykle widać więcej…

poniedziałek, 15 maja 2017

All inclusive



Do ostatniego momentu nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, a niektórzy śmiali się nawet, że jedziemy przed siebie, aż zrobi się ciepło.