piątek, 30 września 2016

Gadu gadu

Wrzesień zachwyca ciepłym słonkiem, więc jeździmy na wycieczki. Ja zabieram Pawełka i Anię w podróż samochodem, a moja córka, jak tylko ruszymy, zabiera mnie w fascynującą podróż w głąb jej umysłu. Jeszcze nie tak dawno, to ja zabawiałam ją rozmowami podczas jazdy, a teraz mam tę niezwykłą okazję by posłuchać, co też ma mi do powiedzenia moja dwulatka. Kiedy tylko Ania otwiera usta, przede mną otwierają się drzwi do niezwykłego świata dziecięcej wyobraźni. Czasem tylko słucham, innym razem prowadzimy ożywiony dialog, ale za każdym razem jest to wspaniała okazja by poznać jej wewnętrzny świat i to, jak ten świat wokół postrzega ona sama.
Od początku swej przygody z ojczystym językiem Ania eksperymentuje, z lubością tworząc zdrobnienia, zgrubienia, a czasem i kłopotliwe przekształcenia językowe, jak na przykład kaczka dziwaczka, która najpierw wyewoluowała w kaczkę „dziwę”, żeby zaraz potem stać się kaczką „dziwką” (!). Ania uprawia też radosne słowotwórstwo, szczególnie w sytuacjach zetknięcia się z nowymi zjawiskami i przedmiotami, które trzeba przecież nazwać. Kiedy więc po raz pierwszy odkrywa plastelinę, a ja jej opowiadam, że to plastelina właśnie i, że możemy z niej coś ULEPIĆ, Ania chwilę potem objaśnia babci, iż to jest taka „LEPKA” do lepienia!
Zabawy słowem są naprawdę zabawne, choć ja jeszcze bardziej uwielbiam różnorakie opowieści Ani, jak na przykład ta, o żółtej koszulce dziadka, którą to koszulkę dziadek włożył do kosza z praniem, żeby mu nie uciekła przez okno. Bo jakby uciekła to by jej nie było i by ją tam kawka zjadła! Dziadek to z resztą ulubiony bohater opowieści Ani, choć niekoniecznie byłby zadowolony słysząc na przykład, jak jego wnuczka tłumaczy mamusi, jak doszło do spalenia żarówki na naszym piętrze. Otóż według Ani, żarówkę ową popsuł dziadek, a żeby było ciekawiej zrobił to za pomocą odkurzacza (!). Na moje dociekania jak też według niej żarówka zostanie naprawiona, Ania z pełnym przekonaniem stwierdza, że naprawi ją dziadek za pomocą młotka!.
Rozwój zdolności komunikacyjnych Ani, to dla nas jedna wielka przygoda. To ten cudowny czas, gdy dla dziecka absolutnie wszystko jest możliwe. To czas swobodnych myśli i wyobraźni nieskrępowanej ciasnymi schematami myślenia. Dla nas jest to czas nieustającego zdziwienia, zaskoczenia, rozbawienia a czasem i wzruszenia. Ja najbardziej cenię rozmowy w ubikacji, kiedy Ania odbywa swoje posiedzenie w wiadomym celu, a ja (jeśli tylko Pawełek akurat śpi) z ciekawością nadstawiam uszy bo właśnie tutaj, w klozetowych okolicznościach, padają słowa niezwykłej wagi:
Ania: Tatuś kupi mleczko…
Ja: Masz ochotę na mleko?
Ania: Tatuś kupi mleczko i wleje sobie do cycusiów…
Ja nic nie mówię, ale nadstawiam teraz trzecie ucho, to, które mieści się w samym sercu…
Ania: Mamusia wleje troszkę mleczka do tatusia cycusiów…
W tym momencie robi mi się gorąco, bo moja córka mówi mi właśnie coś niezwykle ważnego…
Ja: Chciałabyś, żeby tatuś karmił czasem Pawełka?
Ania: Taaaak…
Ja: A co robiłaby wtedy mamusia?
Ania: Bawiła się z Anią
Ja tylko jeszcze podsumowuje jednym zdaniem, co usłyszałam i czuję, że właśnie wydarzyło się coś pięknego. Umiejętność mówienia otworzyła mi świat nie tylko do umysłu Ani, ale przede wszystkim do tego, co leży gdzieś głęboko w sercu.
Pawełek ma zaledwie dwa miesiące, ale kiedy słyszę wypowiadane z wielkim trudem „gyy”, przechodzi mnie lekki dreszczyk na myśl o tym, co kiedyś i od niego usłyszę…

czwartek, 22 września 2016

Tuż za progiem

Sobota rano. Wszystko idzie całkiem sprawnie. Jesteśmy po śniadaniu, ubrani. Dzieci prawie kompletnie ubrane. Pawełek przy piersi, zaraz możemy wyjechać na spotkanie z dawno niewidzianą znajomą, mamą dwójki dziewcząt. Bardzo cieszy mnie perspektywa najbliższych godzin. Starsze będą się bawić, młodsze pewnie jeść i spać, a my sobie porozmawiamy jak mama z mamą. Nie mogę się doczekać. Jestem pełna optymizmu i maksymalnie zmobilizowana organizacyjnie. Karmię Pawełka i spostrzegam niewyraźna minę Ani. Zaraz potem pada z jej ust zdecydowane „nie chce jechać. Chce zostać w domu. Chce się bawić w domu”. Myślę sobie, spokojnie, daj jej wyrazić swoje zdanie i modelowo kontynuuję rozmowę: „wolałabyś zostać w domu?”, choć przyznam, że jak tylko kończę zdanie z niepokojem myślę, co będzie jeśli potwierdzi. Ania potwierdza. Ja przez chwilę nic nie mówię. Z jednego ramienia Agnieszka Stein szepcze mi do ucha bym zauważyła potrzebę mego dziecięcia, bym dała prawo do wyrażenia opinii itd. Mam niestety jeszcze drugie ramie, a tam już przebrzydły potworek dźga mnie nieprzyjemnie w policzek przypominając jak bardzo mam ochotę jechać, jak bardzo chcę spotkania z koleżanką i już mi chucha i sapie do ucha nieprzyjemnymi emocjami. Nic nie mówię, myślę co dalej, ale Ania błyskawicznie spostrzega na mojej twarzy niezadowolenie. Potem robię to, co nie skutkuje, czyli próbuję przekonywać, bo ja wiem, że ona będzie się tam dobrze bawiła, ale przecież oczywistym jest, że w tej chwili nie jest w stanie przyjąć takiej perspektywy. W tym momencie moja dwulatka, komunikuje mi jasno na co ma ochotę, a na co jej nie ma. Zaczyna się nawet rozbierać z ciuchów „wyjściowych” i sugeruje mi bym zrobiła to samo („mamo zdejmij te spodnie, zdejmij bluzkę”). I ciach. Wzbiera we mnie złość. Mam ochotę powiedzieć stanowczym tonem: „ubieraj się. Jedziemy. Kropka.” Na szczęście jest sobota i jest z nami tatuś. Przytula lekko już zasmuconą Anię, która poczuła z pewnością konflikt interesów. Słyszę z drugiego pokoju, że będą zakładać Tulę (nasze nosidło) i wściekam się jeszcze bardziej bo chciałabym wyjść o czasie. Nie mam pomysłu jak pogodzić „moje chcę” ze „chceniem” Ani. Pytam więc Anię czy mam zadzwonić do cioci i odwołać spotkanie (trudno mi ukryć ogromniaste rozczarowanie w głosie). Ania na to, że nie, czym zbija mnie z tropu. Patrzę jak tuli się w tej Tuli do tatusia. Pytam czy tatuś ma ją zanieść tak do samochodu. Słyszę pełne ulgi, cichutkie „tak”. Tez czuję ulgę. Jedziemy, a potem wszyscy spędzamy wspaniale czas, a Ania nie prędko chce wracać do domu. Tak dzięki Ani, kolejny już raz poczułam słodki smak sytuacji "wygrana-wygrana". Kolejny raz poczułam, ze warto własnie tak. Nie zawsze tak jest.. Nie zawsze w pobliżu jest tata czyli nasza ostoja spokoju. Czasem jest tak, że nie tylko na twarzy, ale i w tonie głosu Ania czuje moje niezadowolenie. Czasem moje emocje wrzucają piąty bieg i mkną tak szybko, że daleko w tyle zostaje Jasper Juul i Agnieszka Stein. Zdarza mi się, że w kilka sekund płoną na stosie moje bliskościowe ideały z „księgą rodzicielstwa bliskości” w funkcji rozpałki. Zdarza się, że z ust płyną słowa, których żałuję przez wieki… Dopóki nie zostałam matką nie miałam bladego pojęcia, że można się nie zatrzymać w porę mimo tego ogromu miłości. Wydawało mi się, ze mam wszystko w głowie tak pieknie poukładane. Nie miałam pojęcia, że można w parę sekund stracić z oczu to ukochane, ufne i kochające dziecko. Dopiero teraz będąc matką wiem i przeraża mnie to, jak cieniusieńka jest granica. Jak jedno ostrzejsze słowo otwiera szeroko drzwi kolejnym. Jak srogi ton wpuszcza mnie w maliny beznadziejnych komunikatów. Jak szybko uruchamiają się, dobrze przecież znane w teorii, mechanizmy ludzkiego działania. Bo jak powiedziałam A to trzeba powiedzieć B… Bo skoro złoszczę się na moje najukochańsze dziecko, to przecież one musi być czemuś winne… i to wszystko w ułamkach sekund, w których głucha jestem na głos Jane Lidolff wołający z zaświatów. Kilka sekund, w których już nie słyszę jak Jasper Juul mówi, żebym wobec dziecka swojego nie robiła nic czego nie zrobiłabym wobec najlepszego przyjaciela. Zdarza się tak i nie ma w tym ani krzty wyrazu miłości. Kocham moje dzieci bezgranicznie, a jednak zdarza się przekroczyć granice. Wiem już, co jest za progiem beznadziejnych słów. Nie chcę wiedzieć, co jest za tym po „klapsie”. Nie mam cienia wątpliwości, że absolutnie nic dobrego być tam nie może. Nie sprawdziłam sama. Nie muszę. Sprawdził już Blog Ojciec (link) i badania na ponad 160 tysiącach dzieci. Nic dobrego. 

poniedziałek, 12 września 2016

Szczyt możliwości



Jesteśmy w schronisku na Szyndzielni. Nawet w największych zaspach śnieżnych droga nie zajęłaby nam nigdy tak długiego czasu. Docieramy na szczyt po 4, 5 godzinie marszu z licznymi postojami na Pawełkowe mleko, któremu każdorazowo towarzyszy rozplątywanie i zawijanie chusty na nowo. Ania podczas postojów generuje swoje zasoby pomysłowości, żeby się nie nudzić. Na szczęście na szlaku jest sporo atrakcji: jeżyny, patyki i fantastyczny kawałek kory drzewa, który z wielkim żalem zostawiamy na swoim miejscu, choć Ania pragnie zabrać go ze sobą. Ponieważ szczyt górski pozostaje dla małej podróżniczki jedną wielką abstrakcją, Ania odnajduje najbardziej odpowiednie do wspinaczki drzewo i zalicza swój osobisty Everest. Kiedy Pawełek znów chce pić, robi kupę, po czym jest głodny, a następnie znów robi kupę i w międzyczasie potrzebuje ramienia do odbicia, Ania wyczarowuje ze swego malutkiego plecaczka pieczołowicie pakowany ekwipunek „na czarną godzinę” czyli kolorowe kubeczki, maskotkę i ulubione w ostatnim czasie małe figurki w ilości kilkunastu sztuk. Kiedy postój się przeciąga, Ania układa swoje skarby na ściętym pniu i bawi się wyśmienicie. Równie mocno zajmuje ją kącik zabaw urządzony w schronisku, choć tylko do czasu obiadu, po którym ze wznowionym zasobem energii zdobywa kolejne szczyty wdrapując się na murek czy inną drewnianą ławę przed schroniskiem. Potem robimy jeszcze radosne „z górki na pazurki”, co i mnie dostarcza ogromnej porcji zadowolenia. 

Od czasów górskich wędrówek we dwoje wiele się zmieniło (o tym możecie tez poczytać tutaj). W dół zjeżdżamy kolejką, choć kiedyś taka forma była dla nas oczywistym dyshonorem. Zamiast suchego prowiantu raczymy się schroniskowym ciepłym jadłem, choć dawniej uznalibyśmy to za zbędny luksus. Kiedyś gnaliśmy ile sił w nogach pokonując naprawdę długie trasy, najlepiej w śniegu po pas i przy piętnastostopniowym mrozie, a teraz poprzestajemy na najmniej wymagającym szczycie… Jest mniej czasu na marsz, więcej na postoje, mniej miejsca w plecaku i więcej wydanego grosza… w termosie zamiast herbaty woda na przemycie niemowlęcej pupy, a na plecach lub brzuchu dodatkowe kilogramy w postaci naszych cudnych dzieci. Zmieniły się priorytety i ekwipunek. Niezmienna pozostała nasza miłość do gór. Na góry w sercu wciąż mamy tyle samo miejsca. Wszystko jednak zgodnie ze szczytem aktualnych możliwości.

środa, 7 września 2016

On



Sporo wody upłynęło od ostatniego wpisu… a przecież od ponad miesiąca w naszym domu mamy całkiem nową parę maciupeńkich męskich stópek małego Pawełka. Od czego zacząć tę opowieść? Może od takiej sceny w parku: jest piękne wrześniowe południe, słoneczko świeci, a na ławeczce siedzę ja ze swą dziatwą. Przy piersi całkiem świeży konsument mleka przełyka z rozkoszą boski trunek, a obok blond dwulatka z typową dla siebie zawziętością rozpakowuje i montuje słomkę do soczku. W tle prawie słyszę jak Piotr Rogucki nuci „jaki tu spokój i równowaga…”. Na tę idylliczną sytuację pada jeszcze w kierunku Ani beztroskie „o, masz braciszka, kochasz go?” czy inne, typu „cieszysz się z tego braciszka, prawda?” wypowiadane przez tę czy inną sąsiadkę babci lub jej stryjeczną ciotkę. To pytanie i jakże niepewne „tak” wypowiadane prawie bezgłośnie przez Anię uderzają mnie prosto w serce aż boli. Tym samym sercem czuję mocno, że Ania nie ma się właściwie, z czego cieszyć. Odkąd w domu pojawił się On wszystko stanęło na głowie. Ania straciła trochę czasu, uwagi rodziców, jedną rękę mamy, bo drugą zwykle okupuje On, a ja straciłam… cierpliwość. Straciłam ją wtedy, gdy On był już nakarmiony i przewinięty, ja cała spocona, a Ania powoli ubierała buty. Straciłam cierpliwość, kiedy Ani zebrało się na filozoficzne rozmowy klozetowe, podczas gdy ja chciałam szybko wytrzeć jej pupę, bo On już się budził i zaraz będzie chciał jeść. Straciłam cierpliwość milion razy… i byłam naprawdę wściekła, kiedy on wrzeszczał mi do ucha, a ja próbowałam usłyszeć Anię, która mówiła coś niewyraźnie i sama traciła cierpliwość powtarzając to samo milionowy raz. Byłam tak zła i zirytowana, że pomyślałam nawet „żałuję, że On z nami jest”! Tak, pomyślałam tak o moim kochanym, chcianym i wyczekanym drugim dziecku! I to było strasznie trudne. I to było strasznie ważne zarazem. Pokazało mi, że tęsknię za moim wcześniejszym byciem z Anią. Za luzem i niespiesznością. Za brakiem planu i fantastycznym byciem tu i teraz. Brakuje mi tego, ale na własne życzenie zaniedbałam ten obszar.
Ania wspaniale dostosowała się do nowej rzeczywistości, kiedy ja karmię, ona przynosi różne zabawki lub książki, żebyśmy mogły być razem. Sama idzie do toalety, otwiera szeroko drzwi, żeby wpuścić trochę światła, a potem już tylko słyszę jak spuszcza wodę, myje ręce, a czasem i zęby i przybiega do mnie i Pawełka. I tylko momentami ogarnia mnie taki smutek, kiedy szczerze mi wyznaje „Ania nie lubi jak Pawełek hałasuje”… a ja szczerze przyznaję, że też tego nie lubię. Też potrzebuję się dostosować, ale przede wszystkim zachować równowagę. Dla mnie oznacza ona balans między oczywistymi trudami macierzyństwa, a tym, co jest w nim najsłodsze i najpiękniejsze. Odbieram właśnie ważną lekcję pielęgnowania tych chwil, kiedy jesteśmy tylko we dwie. Kiedy On śpi, a ja mogę zatracać się w zabawie z Anią. To jest mój sposób na ładowanie akumulatorów, które zużywam w tych mniej spokojnych momentach. Celebruje momenty jak ten, na ławce w parku, kiedy wszystko gra, choć zanim na tę ławeczkę trafimy, musi upłynąć sporo czasu, emocji, kolejna pielucha, dziesiąte podejście do ubierania butów, Pawełkowe siku na podłogę, mleko na mojej bluzce i wyraz zniecierpliwienia na twarzy… Kwestie organizacyjne okazały się niczym w porównaniu z porządkiem we własnym duchu. Pracuję nad sobą!