wtorek, 23 czerwca 2015

Kocha, lubi, szanuje...

Późne czerwcowe popołudnie. Deszcz rytmicznie stuka w parapety. Ania przewraca kartki ulubionej książeczki i chyba tylko z rozpędu żywo reaguje na podobiznę kotka i małpki, bo ja wyczuwam unoszący się nad nami swąd marazmu. Majaczącym już z lekka umysłem staram się wykrzesać z siebie marne ochłapy entuzjazmu i podeschnięte resztki matczynej pomysłowości… Nagle do naszych uszu dobiega dźwięk klucza, a zaraz potem otwierają się drzwi. Na progu staje Bohater Dnia, a jego wejściu towarzyszą owacje na stojąco, chciałoby się rzec, iż tłumy szaleją. Dokładniej rzec ujmując szaleje Ania, która wydaje z siebie charakterystyczny pisk, słyszalny prawdopodobnie dwa, a może i trzy piętra wyżej. Zaraz potem gorączkowo szuka mojej ręki, ale nie dopuszczając nawet sekundowej zwłoki, rzuca się na kolana i w szaleńczym pędzie czworakuje w stronę taty. Potem w naszym domu ma miejsce niebywale widowiskowa eksplozja radości. Po błyskawicznym przywdzianiu dresowego uniformu oraz szybkich zabiegach z obszaru podstawowych potrzeb fizjologiczno – higienicznych, Bohater Dnia jednym sprawnym „a kuku!” rozkłada na łopatki panoszący się marazm i znużenie. Tatusiowy buziak budzi śpiącą królewnę, która natychmiast odzyskuje sto procent siły i mocy. Każda zabawka w rękach taty mogłaby uzyskać status najbardziej atrakcyjnego przedmiotu na świecie, ale Supertata  nie potrzebuje gadżetów, bo oto każdy wydany przez niego dźwięk jest „superśmieszny”, a każda zabawa „superfajna”. Dom wypełnia się chichotem, a na scenę z impetem wkracza wielobarwna Radość, pokaźnych rozmiarów Ekscytacja oraz nie dużo mniejsze Zaangażowanie. Tata i Ania giną w czeluściach zabawy, a ja, korzystając z ich chwilowej nieuwagi zaglądam za kulisy tegoż widowiska. I oto moim wścibskim oczom ukazuje się, zasiadająca na reżyserskim krześle, najprawdziwsza, ojcowska miłość. Zrodzona prawdopodobnie na sali porodowej, a może jeszcze wcześniej i pielęgnowana każdego dnia i każdej nieprzespanej nocy. Miłość będąca świadkiem rozwoju bohatera, który przy akompaniamencie kolkowego płaczu, z towarzyszącym zapachem kupy lub strawionego mleka, wzbijał się na kolejne stopnie zaawansowania w zakresie obsługi Małego Człowieka. Rozwijał szereg sprawności, poszerzając granice swojej cierpliwości, tolerancji na głód i deficyty snu. Z precyzją godną aptekarza łączy dzielność i siłę z ojcowską czułością i delikatnością, a dobrą zabawę z odpowiednią dawką odpowiedzialności.
Tak z nowicjusza wyrósł Bohater, a do miłości wkrótce dołączył dostojny Szacunek wraz z urodziwą Sympatią. Tata KOCHA, LUBI I SZANUJE.


czwartek, 11 czerwca 2015

Krok za krokiem

Próbowałam kiedyś przejść po linie, a w zasadzie szerokiej taśmie rozwieszonej między dwoma drzewami, niezbyt wysoko nad ziemią. Nogi trzęsły się jak galareta, a ich przestawianie, które niby tak dobrze już opanowałam, okazało się ogromnym wyzwaniem. Ponieważ nie mogę pamiętać uczucia, jakie towarzyszyło mi ponad 30 lat temu, kiedy stawiałam pierwsze samodzielne kroki, szukam takich właśnie podobnych doświadczeń, żeby, choć trochę wczuć się w to, czego doznawać może teraz moja, dość mobilna już córeczka.
Nigdy, przenigdy nie robiła tego bez fizycznego wsparcia. Widzę, że się troszkę boi, patrzy na mnie i wyczekuje zachęty, a może raczej zapewnienia, że wszystko w porządku, że może próbować. Następnie z błyskiem w oku, chwiejnie i niepewnie, Ania stawia pierwszy krok, a potem drugi, ostrożnie, ale nie kryjąc ekscytacji, idzie w moją stronę stópka za stópką… Trzeci krok kończy się dźwiękiem charakterystycznym dla zetknięcia czterech liter obleczonych w pieluchę z panelami, zwyczajowo zwanym "plask" lub "klaps". Tego dnia Ania stara się pobić swój rekord trzech kroków, a ja staram się odebrać ważną lekcję...
Patrzę na te małe stópki, tak niepewne i drżące i myślę o tym jak ważny i jednocześnie trudny bywa pierwszy krok. Jak trudno go postawić, kiedy powodzenie przedsięwzięcia jest niepewne. Gdy nie ma gwarancji, że się powiedzie, ba, często porażka wyściubia już przydługi nos zza winkla. I chociaż najgorsze, co może się wydarzyć to spotkanie z tą niezbyt urokliwą i długonosą istotą, to jednak często, stopa nie wysuwa się do przodu, a my zostajemy tam gdzie jesteśmy.
Ania nie przechodzi płynnie w perfekcyjny chód. Nie stanie się to w mig, a przed nią jeszcze wiele nieudanych prób. Wydaje się jednak nie przejmować, nie dostrzega czubka złośliwego nosa w oddali, skupiona na tym, co zaraz przed czubkiem jej dużego palca u nogi. Podejmuje wyzwanie, nie zraża się niepowodzeniem, próbuje, choć do perfekcji jest jeszcze kawałek drogi, a może nawet droga bez końca. 
Obserwuję i odbieram lekcję, której nie odrobiłam wisząc niegdyś na ściance wspinaczkowej. Widzę tam siebie wystraszoną, ze skuloną głową, na którą walą się okruchy roztrzaskanych wyobrażeń. Bo oto zderzyła się wizja sprawnie podciągającego się, gibkiego ciała, które pnie się niczym kozica na sam szczyt, ze stanem faktycznym, czyli moją osobą ślamazarnie i nieporadnie przemieszczającą się między kolorowymi uchwytami ścianki, niczym ropucha gramoląca się na kamień. Początkowa zwinność bliższa żabie niż kozicy, to pierwszy krok, który trzeba zrobić, bo bez niego ani rusz. Potem jest drugi i trzeci, a po drodze kilka wywrotek, które tym bardziej warto zaliczyć. Ania to wie, a jej ostatnie poczynania mogłyby być żywym obrazem słów Aleksandra Kamińskiego, iż "dzielność jest podstawą charakteru". Ja odbieram lekcję i życzę sobie takiej dzielności. Życzę sobie śmiałego stawiania pierwszego kroku, niezależnie od braku gwarancji na powodzenie.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Wysmakowane dni

Sezon truskawkowy w pełni, więc staram się, jak co roku, cieszyć ich smakiem. Obserwuję bacznie mojego dziesięciomiesięcznego mentora, mobilizuję swoje kubki smakowe do morderczej pracy, ale i tak mam wrażenie, że nie mogę już przeżyć tego „najpierwszego” smaku, jaki jest właśnie udziałem Ani. Chłonę więc całą sobą widok najpierw troszkę niepewnej, a potem ukontentowanej buzi, upapranej czerwonym sokiem. Ania zdecydowanie lubi truskawki, jak również poziomki…

Zdążyłyśmy już oswoić potwora o dostojnym imieniu „rozszerzanie diety” i poza drobnymi, tymczasowymi dylematami, Ania rozsmakowuje się w różnorakich produktach spożywczych, lawirując między kolejnymi poziomami piramidy żywienia. Robiąc w głowie szybki przegląd ostatnich miesięcy, dochodzę do wnioski, że nowe doświadczenia smakowe stały się również moim udziałem. Moja podróż kulinarna z Anią, to przede wszystkim odkrywanie niczym nieskażonego smaku produktów bez soli oraz rozpieszczanie podniebienia symbolicznymi, liczonymi na dwie łyżeczki, porcjami jedzenia, które degustuję zeskrobując z miseczek tzw. resztki. W moim macierzyńskim menu pojawiają się również tak egzotyczne smaki, jak podeschnięty chleb, uprzednio pieczołowicie zmiękczany w małej buzi oraz zanurzany w dipie z aktualnego obiadku Ani, kalafior w panierce z całodziennego przeglądu okruchów podłogowych, jak również wafel ryżowy prosto z parkowej alejki oraz bananowy mus, świeżo wygnieciony i podawany prosto z malutkiej rączki Ani.

Pierwszy weekend czerwcowy również obfitował w nowe doznania smakowe, które wspominam zapierając błękitną sukienkę, fantazyjnie splamioną sokiem z ekologicznych, działkowych owoców. Plamy znikają pod napływem niezawodnej wody z szarym mydłem, a ja staram się utrwalić w pamięci widok tych małych paluszków, precyzyjnie obejmujących owoc poziomki. Wspominam pełną zadowolenia oraz poziomek buzię i odtwarzam widok cienkiej strużki intensywnie czerwonego soku, który powoli zmierza wzdłuż małej rączki, wprost na bawełnianą sukienkę Ani. Teraz wieszam już tę sukienkę na słońcu gdybając jakież to nowe, smakowite plamy przyniosą kolejne dni.
Więcej o działkowych odkryciach Ani tutaj.

środa, 3 czerwca 2015

Spalone gary

Zasoby Internetu jak zwykle zaskakują swoją opasłością, oferując miliony sposobów na uratowanie spalonego garnka. Moja rodzicielka, a także jej rodzicielka, pieszczotliwie zwana babcią, oferują mi mniej, ale chyba bardziej trafnie, a na pewno szybciej. Nie wiem, który to już raz gotuję sól w czarnym jak smoła garnku, ale wiem doskonale, że zdecydowanie najlepszym i absolutnie niezawodnym sposobem, aby nie stracić wszystkich naczyń zdatnych do przyrządzania strawy, byłoby zaprzestanie ich nagminnego przypalania. No cóż, z pewnością warto byłoby ukrócić tenże proceder, w którym powoli osiągam poziom mistrzowski.
Zanim jednak stoczę batalię z moim gapiostwem, zapominalstwem i innym „-stwem” pozwolę sobie na obejrzenie tej „drugiej strony medalu”
Mihály Csíkszentmihályi w książce „Przepływ” opisuje doświadczenie całkowitego oddania się jakiejś czynności, któremu towarzyszy między innymi utrata poczucia czasu. Osoby doświadczające przepływu są całkowicie pochłonięte wykonywaną czynnością i przeżywają radość wynikającą z samej aktywności.
Tak właśnie prezentuje się druga strona medalu! Podczas, gdy w kuchni woda wrze w garnku, za drzwiami pokoju dziecięcego wrze od pisków, chichotania i dobrej zabawy. To tam toczy się główna akcja tego dnia. Wśród pluszowych wielbłądów, drewnianych koników i dmuchanych piłek, siedzę ja i moja córka. Siedzimy, chociaż można śmiało powiedzieć, że płyniemy. Unosimy się na fali radosnej zabawy. Dryfujemy spokojnie poza czasem, odpływając daleko od lądu, nad którym powoli zaczyna unosić się dym ze spalonego garnka.
Dopóki swąd spalenizny nie podrażni moich nozdrzy, beztrosko pławimy się we wspólnej zabawie, o czasie wiedząc tyle, że jest to dobry czas. Czas spędzony razem. Czas, którego nie można nadrobić i nie można cofnąć.
Kiedy więc znów do mych niebywale wyczulonych nozdrzy doleci charakterystyczny zapach spalenizny, kiedy znów wykonam gest klepnięcia się w głowę, po czym skoczę na równe nogi, aby wykonać szybki marszobieg w kierunku kuchni, pomyślę o tej drugiej stronie medalu. Otwierając okno w celu wietrzenia, bezczelnie uśmiechnę się pod nosem. A że gar znów spalony? Nic nikomu tu do tego. Spalone gary! Moje gary!