Majową sobotę spędzamy na działce dziadka Józka. Ania szaleje widząc całą feerie barw tulipanowych, ochoczo stawiając bose stopy na łaskoczącej ją co nieco trawie. Mała rączka dosięga w końcu pierwszego z brzegu, pękatego tulipana, żeby zaraz potem z miną wnikliwego badacza, płatek po płatku, rozłożyć czerwony kwiat na czynniki pierwsze, włączając w to degustację rzeczonego obiektu. Po uprzednim stwierdzeniu braku przydatności do spożycia, Ania porzuca tulipany na rzecz obserwacji dziadka.

Ania rzuca przelotne spojrzenie w moją stronę, obejmując nim również to, co ja trzymam w dłoniach. Skórka jaszczurki nie wzbudza cienia jej zainteresowania, a na moją głowę leje się kubeł zimnej wody, studząc skutecznie mój entuzjazm. Schłodzony nieco umysł nie pozwala mi jednak na pławienie się w rozczarowaniu czy rozpamiętywanie zawiedzionych oczekiwań. Zamiast tego przywołuje do mej pamięci cedzak kuchenny, w naszym przypadku urządzenie z zieloną rączką, zakupione na targowisku, używane zazwyczaj w celu wyłowienia babcinych pierogów z zachowaniem ich nienaruszonej struktury… Przypominam więc sobie scenę kuchenną, kiedy to Ania w ferworze szufladowych poszukiwań odkrywa cedzak właśnie. I cóż ja widzę! Jakbym skórę ze mnie zdjęła! Ania dzierży w dłoniach cedzak i wielce rozentuzjazmowana przystępuje do charakterystycznego dla jej wieku poznania organoleptycznego. Z miną odkrywco – zdobywcy, stuka cedzakiem o kafle, żeby zaraz potem, z miną pełną oczekiwań, wymachiwać zdobyczą przed moim nosem, a co gorsza w pobliżu osadzonych na nim okularów.
Wracam z mojej wycieczki myślowej, z kuchni do ogródka działkowego, a skórka z jaszczurki już dawno leżakuje pod moimi stopami wypuszczona z uścisku dłoni. Patrząc na Anię pochłoniętą działalnością ogrodniczą, przypominam sobie jeszcze kilka „cedzakopodobnych” scen, w których Ania, gdyby tylko potrafiła mówić, wykrzyknęłaby z pewnością „Mamo! Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego!”.